sobota, 26 października 2013

Marcin Świetlicki: Mentalny basista w delikatnej mgiełce [ROZMOWA]

Robert SankowskiDrukuj

Marcin Świetlicki
Marcin Świetlicki (Fot. Krzysztof Karolczyk / Agencja Gazeta)
- Rockowa skaza Świetlików w końcu zniknęła. Nagrywałem tę płytę, gdy byłem szczęśliwy - mówi o "Sromocie", pierwszym od ośmiu lat albumie swojego zespołu, poeta i wokalista Marcin Świetlicki
Świetliki, czyli sprawa mocna i poważna

W polskiej Wikipedii jest kategoria "Polskie zespoły wykonujące poezję śpiewaną". A tam linki do haseł o Starym Dobrym Małżeństwie czy Wolnej Grupie Bukowina. Oraz - do Świetlików.

Wygląda to jak żart, bo debiut zespołu Świetlickiego i Dyducha na początku lat 90. był przecież estetyczną prowokacją, kilometry od polskiej tradycji poezji śpiewanej. Świetliki były odrażające, brudne i złe. Świetlicki stanął przy mikrofonie już obwołany najciekawszym poetą młodego pokolenia, jako literat kojarzony z opublikowania w "bruLionie" wiersza manifestu "Dla Jana Polkowskiego". Z zespołem zrobił ze swej poezji i otaczającej ją legendy kawał muzyki.

Zamienił na teksty piosenek słowa swoich najsłynniejszych utworów literackich, jak "Opluty" czy "Nieprzysiadalność". Na przemian to mruczał je do mikrofonu, to wykrzykiwał. Pokazał, że dla pokolenia urodzonego w latach 60. muzyka gitarowa to równie ważne i równie wysoko artystyczne medium jak słowo drukowane.

Świetliki były wydarzeniem. Doczekały się sporego grona naśladowców, a Dyduch i Świetlicki na moment stali się kimś w rodzaju celebrytów kultury wysokiej. Prowadzili nawet w TVP program "Pegaz". Funkcjonowali też jak rasowa spółka autorska. Świetlickiemu w piosenkach tak jak w poezji udawało się przemycać frazy, które infekowały język potoczny ("brejkam wszystkie rule" czy "nie bądź gnidą, poczuj freedom"). A w 2005 r. grupa miała niemal przebój, gdy z udziałem Bogusława Lindy nagrała piosenkę "Filandia".

Świetliki niby te same, a jednak już nie takie same. Po latach przerwy za sprawą fortepianu i smyczków brzmią mniej jazgotliwie. Zespół mrocznie swinguje ("Alkohol"), brzmi jak wczesne New Order (kapitalna "Zimna lala"), ujawnia miłość do Swans ("Pinokio" i "Gotham"). "Sromota" to dwa właściwe albumy i płyta bonusowa. Nie brak tu numerów drażniących, głośnych i rozedrganych, ale w pamięć zapada przede wszystkim piękno wielu - nawet przy tej objętości - piosenek, jak "O." czy "Brazilianda" przywodząca na myśl klasyczne numery Świetlików w rodzaju "Świerszczy" czy "Korespondencji pośmiertnej".

Jako tekściarz Świetlicki znów nadaje nowe sensy własnym wierszom, aby zaraz dosłownie cytować klasykę (numer tytułowy to przecież sam Wyspiański) albo ją pastiszować (kto zauważył, że "Zimna lala" to ironiczna dyskusja z "Przedmową" Miłosza?). Ale najpełniej brzmi w "O." z wersem: "Jej nocne obyczaje są rozczulające".

Nowe Świetliki to mocna i poważna sprawa, jak tylko poważni potrafią być mężczyźni w średnim wieku mówiący otwarcie o uczuciach.


Sromota
Świetliki
Karrot Komando




Rozmowa z Marcinem Świetlickim, poetą i wokalistą

Robert Sankowski: Po co poecie Marcinowi Świetlickiemu muzyka?

Marcin Świetlicki: Wyobraźmy sobie rok 1992. Mam 31 lat i jeszcze nie wiem, co ze sobą zrobić. Studiów nie skończyłem, zgarnęło mnie na dwa lata Ludowe Wojsko Polskie, potem wykonywałem różne przedziwne zawody, wszystkie bez sensu. Nie wiem, co dalej. Jestem poetą przed debiutem. Moja książka, gotowa już w 1990 r., jeszcze się nie ukazała. Jestem na koncercie krakowskiego zespołu Trupa Wertera Utrata. I spotykam Grzegorza Dyducha. Przemiłego, błyskotliwego mężczyznę, studenta medycyny, który gra na basie. Szukam ujścia dla swojego talentu, więc proponuję mu, żebyśmy zrobili coś razem. Chwilę potem powstał zespół Świetliki. Pół roku później ukazała się książka "Zimne kraje", ale do tego czasu byłem wyłącznie poetą-wokalistą.

Trochę na wzór bitników. Tu wiersz, tam recytacja na tle muzyki...

- Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dopiero po latach zrozumiałem, że to trochę taka bitnikowska sytuacja. Być może byłem pierwszym polskim poetą działającym w ten sposób.

Jako poeta rzadko rymowałem. Ale zawsze byłem rytmiczny. Zawsze potrzebowałem podbicia tej rytmiczności. Mentalnie jestem gitarzystą basowym. Myślę jak gitarzysta basowy i piszę wiersze jak gitarzysta basowy. Licząc się z linią basu. Dlatego spotkanie z Grzegorzem tak dużo dla mnie znaczyło. Spotkałem basistę i poczułem się basistą. W zespole Świetliki bardzo rzadko mówię do gitary. Gitara Tomasza Radziszewskiego jest piękna, lecz nieprzewidywalnie rozchełstana. Dlatego jako mentalny basista mówię do basu. I dlatego tak się z Grzesiem dobrze rozumiemy.


Może on dla odmiany jest mentalnym poetą?

- Grześ jest mentalnie raczej prozaikiem. Ale przede wszystkim jest moim McCartneyem. Albo Wasowskim. Albo Keithem Richardsem.

Ustaliliśmy, po co Świetliki. A muzyka?

- Jako syn człowieka, który grał - ojciec mógł być muzykiem, ale nie pociągnął kariery muzycznej - mam to po nim zakodowane. Ojciec uczył dzieci gry na różnych instrumentach. Mnie nie uczył niczego. Strasznie chciałbym grać na jakimś instrumencie. Jestem przekonany, że dopiero wtedy bym się w pełni wyraził. Ale oczywiście już na to za późno.



Wyrażasz się więc oryginalnym gustem muzycznym. Kolekcjonujesz np. amerykańską psychodelię z lat 60.

- Nie jestem sam w tej fascynacji. Jest nas na świecie kilkoro. Moja wiedza w tej kwestii jest rzeczywiście głęboka i chyba kompletnie zbyteczna. Choć kiedyś znałem dziewczynę, która miała jeszcze większą wiedzę w tej materii. To bardzo ekscytujący temat. Nie wiem nawet, czy to można nazwać psychodelią. Bardzo lubię okres w muzyce gitarowej gdzieś pomiędzy 1965 a 1967 rokiem. Ten moment, kiedy psychodelia dopiero się budziła. Zespoły nie tylko amerykańskie, bo także brytyjskie, choć amerykańskie były na ogół lepsze. Kapele, które niby grały prostego rhythm and bluesa, ale obracały to w coś dziwnego. Nie można powiedzieć, że to czysty rhythm and blues czy rock'n'roll. To już jest coś więcej.

Brytyjczycy mówili na to freakbeat.

- Była cała masa takich zespołów. I zostało po nich mnóstwo muzyki, która wychodzi na różnych składankach. W swingującym Londynie połowy lat 60. był na przykład facet, który rozprowadzał narkotyki. Nagrał singla. Człowiek, który sprzedaje narkotyki zespołom, nagle sam wydał płytę. Na pierwszej stronie była piosenka do tekstu o Dżabbersmoku z "Po drugiej stronie lustra" Lewisa Carrolla. To jedna z moich ulubionych piosenek psychodelicznych. To nie tak, że na coś pozuję, rzucając się na temat, którego nikt nie zna. Nic na to nie poradzę, naprawdę mi się to podoba.

To twoja jedyna taka fascynacja?

- Sporządziłem sobie listę moich ulubionych 500 piosenek. I, niestety, muszę przyznać, że lata 60. na niej dominują. Tymczasem na przykład z lat 90. jest tylko Morphine. Może coś jeszcze. Po prostu nie lubię tego, co było później. A w tym, co lubię, grzebię potwornie. Znam na przykład zespoły z Nebraski, którym zdarzyło się w całej swojej karierze nagrać tylko jednego singla. I ja obydwie strony tego singla potrafię zanucić.

Czy to nie pewien rodzaj perwersji? Po co człowiekowi taka wiedza?

- Nie wiem. To jest trochę chore. Ale to przypadłość dotykająca na ogół mężczyzn. Choć jak już wspomniałem, znałem pewną dziewczynę, która wiedziała wszystko na ten temat. Była wyjątkiem. Ale zniknęła, jest pewnie w Singapurze i wie wszystko o muzyce z singapurskich lat sześćdziesiątych.

Nie przywiązujesz się do rzeczy. Podobno nie masz nawet dowodu osobistego. Ale płyty zbierasz.

- Rok temu się przeprowadziłem i między nowym a obecnym mieszkaniem kursowałem z plecakiem z 50 razy, żeby mieć wszystkie ukochane płyty ze sobą. Choć chyba równie wiele razy musiałem kursować wtedy po książki. Bardzo mi przykro - oprócz muzyki kocham też literaturę.


Nowe Świetliki to jednak coś zupełnie innego niż freakbeat z lat 60.

- Z tym materiałem był poważny kłopot. Ośmioletnia przerwa od poprzedniej płyty spowodowana jest przeze mnie. Graliśmy jakieś koncerty, graliśmy stare piosenki, ale nie powstał ani jeden nowy utwór. Zespół jednak cały czas pisał muzykę. Dlatego nowy album to aż trzy płyty i 36 utworów. Te nowe piosenki cały czas na mnie czekały. Jakieś dwa lata temu próbowaliśmy je nagrać. Gadałem do tych numerów jakieś improwizowane fragmenty. Na ogół straszliwe głupoty. Aż w zeszłym roku nastąpiły zmiany w moim osobistym życiu. I nagle poczułem potrzebę pisania. Dlatego uważam, że na tej płycie najpiękniejszą piosenką jest utwór "O.". Bo to żarliwa i szczera opowieść o nowej dziewczynie.



To w ogóle ładny album. A kiedyś reklamowaliście się: zespół brutalnych doświadczeń.

- Bardzośmy nadal brutalni. Rozstaliśmy się z drugim gitarzystą, na jego miejsce przyjęliśmy klawiszowca Michała Wandzilaka oraz grającą na altówce Zuzię Iwańską, która wnosi element dziewczęcy. Za ich sprawą nagraliśmy płytę, która poza dwoma, trzema numerami chyba w ogóle nie jest rockowa. Grześ bardzo się cieszy, że ta nasza rockowa skaza wreszcie zniknęła. On jest wielkim fanem zespołu Swans i od dawna bardzo chciał, żeby naszym producentem został lider tej grupy Michael Gira. Nie udało się. Nawet nie chodziło o pieniądze, rzecz rozbiła się o czas i przestrzeń. Dlatego producentami naszej płyty zostaliśmy sami.

Jesteśmy całkowicie niezależni i samorządni. Sami zaprojektowaliśmy okładkę. Pieniądze na nagranie zebraliśmy w pewnej części od fanów. Nagraliśmy demo, które sprzedawaliśmy od 50 złotych w górę. Niestety, teraz niektórzy internauci nam piszą, że podobało się im bardziej niż właściwy album.

Dobrze się czujesz w świecie internetowej niezależności?

- Bardzo. Podoba mi się ten świat. Wcale nie jest taki zły, jak kiedyś myślałem. W internecie też są ludzie. Odpalasz laptopa, a na ekranie pojawiają się prawdziwe osoby, które mają realne problemy, starają się z tobą skomunikować, coś o sobie powiedzieć.

A przy okazji prawdziwą przyjemnością było dowiedzieć się, że aż tylu osobom zależy na tym, żebyśmy nagrali kolejną płytę. Tym bardziej że towarzyszyło temu wiele ciekawych historii. Poprosiliśmy te wszystkie osoby, które kupiły 333 egzemplarze naszej płyty demo, aby sfotografowały te okładki u siebie w domu. Dostaliśmy różne fotografie. Naszą płytę wiszącą na choince. Naszą płytę w szufladzie z kobiecą bielizną. Nasi słuchacze mają poczucie humoru.



Wy też je macie. W tekstach nowe Świetliki są albo liryczne, albo właśnie pastiszowe, wręcz prześmiewcze.

- Bo nagrywałem tę płytę, gdy byłem szczęśliwy. Nie będę się w takiej sytuacji sztucznie stroszył.

I nagle zaczęliście brzmieć jak Anawa.

- W piosence "Majowe wojny"? Jak najbardziej. Na koncertach mówię nawet, że to numer Grechuty, którego nigdy nie nagrał. To znów zasługa Zuzi, która gra tu na altówce rzeczy bardzo w stylu Anawa.

Obrazisz się, gdy powiem, że w numerze "Nie będziemy królami" przypominacie Grzegorza Turnaua?

- Nie Turnaua, tylko Kaczmarskiego. To zamierzone. Nasz gitarzysta Tomek był liderem Trupy Wertera Utrata. Pisał w niej piosenki i śpiewał. Gdy Trupa przemieniła się w Świetliki, Tomasz przestał być liderem, teraz chyba wszyscy jesteśmy liderami, a głównie perkusista Marek Piotrowicz. Ale Tomek do tej pory ma ambicje. I to on napisał ten utwór. Powiedziałem mu, że nie czuję tej piosenki, ale poprosił, żebym spróbował zaśpiewać. Zaczęliśmy się wygłupiać. Ja parodiowałem Kaczmarskiego, klawiszowiec grał niczym na wieczorze pamięci poświęconym Gintrowskiemu. Tylko Tomek grał z serca. I wyszedł taki pastisz nie pastisz pieśni patetycznej.

Powinniśmy o tym wspominać?

- Ależ napisz to, w napięciu między patetyzmem a jajami powstają arcydziełka wszak.

Skąd pomysł, by nagrać "Ta zabawa nie jest dla dziewczynek" Janerki?

- Bo to nasz kolega jest. Gdy zapytaliśmy, czy możemy to nagrać, bardzo się ucieszył. Ale gdy chciałem wysłać mu to nagranie jako prezent na urodziny, nie wyraził zainteresowania. Chimeryczny Lech. Więc jeszcze nie słyszał. W związku z tym nie wiemy, co o tej wersji myśli.

Może nie chciał przyjąć do wiadomości, że jest już szacownym klasykiem, którego numery nagrywają inni. Sam coś powinieneś o tym wiedzieć. Jako poeta trafiłeś do podręczników...

- A w internecie pojawił się cover jakiegoś młodego zespołu, który gra naszą piosenkę "Filandia". Słuchając tego, rzeczywiście dziwnie się czuję.

A jak się czujesz, gdy twoje teksty śpiewa Arek Jakubik z Dr Misio? Gdy was nie było, z powodzeniem zapełniał lukę po Świetlikach.

- Jest w tym nieco przesady. Chętnie wszędzie pochwalę Arka. Jest wybitnym polskim aktorem i równie wybitnym wokalistą. A jego muzycy grają zawodowo. Ale jest taka cienka granica, za którą zaczyna się taka delikatna mgiełka. I my jesteśmy spowici tą mgiełką. Bo oni są zawodowcami. A u nas jest poezja.



Źródło: Wyborcza.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz