Od jutra w kinach film, który wygrał festiwale w Gdyni i Londynie. PRL w "Idzie" nie jest ani atrapą, ani karykaturą. Przypomina filmy z czasów, gdy nasze kino było u szczytu możliwości
Nie spodziewałem się, że taki film może dziś powstać w Polsce. Mógł go zrobić tylko ktoś pochodzący z zewnątrz. Ale jeden z paradoksów polskości polega właśnie na tym, że odnajdujemy siebie nie w tym, co mówią "prawdziwi Polacy", tylko w tym, co wypowiadają outsiderzy.
Paweł Pawlikowski - autor brytyjskiego "Lata miłości" i wielu głośnych dokumentów realizowanych m.in. w byłej Jugosławii i Rosji - wyjechał z kraju z rodziną jako bardzo młody człowiek na początku lat 70. "Idę", swój pierwszy realizowany w Polsce film, ukształtował na modłę kina lat 50. i 60. Długie ujęcie peerelowskiej ulicy widzianej z okna jadącego tramwaju - czy nie przypomina "Rysopisu" Skolimowskiego? Widziane z głębi mieszkania otwarte okno, przez które wyskoczył człowiek - czy nie kojarzy się z "Jak być kochaną" Hasa? Klub jazzowy - czy nie jest trochę jak z "Niewinnych czarodziei" Wajdy lub z "Do widzenia, do jutra" Morgensterna? W tle, na żywo, z radia albo z singli odtwarzanych na adapterze Bambino lecą modne piosenki, tworząc kontrapunkt tragicznych wydarzeń: "Rudy, rudy rydz", "Serduszko puka w rytmie cza-cza", "Alabama".
Zakamuflowana rzeczywistość
Rzeczywistość ukazana w "Idzie" nie wydaje się - jak to bywa w filmach o PRL-u - ani atrapą, ani karykaturą. Przypomina dawne filmy polskie - z czasów, gdy nasze kino było u szczytu możliwości i podbijało międzynarodowe festiwale. Nie wszystko można było wtedy powiedzieć wprost, ale liczył się obraz. Kino dawało wielostronny ogląd rzeczywistości, z jej biedą i szarością, z poczuciem zniewolenia, ale zarazem pędem do nowoczesności i wolności, z wódką, z ciążeniem pamięci okupacyjnej i niewyrażoną pamięcią lat stalinowskich.
Kiedy ogląda się "Idę", której akcja dzieje się na początku lat 60., w czasach twista, Heleny Majdaniec, Karin Stanek, czuje się oddech tamtego kina. Pawlikowskiemu udało się dokonać jedynego w swoim rodzaju przeszczepu. Połączył głębię i tragizm kina szkoły polskiej z dzisiejszą wolnością wypowiedzi. Dziś już nie ma, przynajmniej teoretycznie, żadnego historycznego tabu. Wszystko można odsłonić, wszystko rozliczyć, wskazać winnego. Podzieleni Polacy rozmawiają ze sobą tak, że każda ze stron wytyka winy drugiej. Film Pawlikowskiego otwiera zupełnie inną perspektywę.
Ida, młoda postulantka w szarym habicie, sierota wojenna wychowana w klasztorze, jedzie tramwajem. Rozgląda się z ciekawością po nieznanym mieście, jak przybysz z innego świata. Widz również ma wrażenie, że odbywa podróż w czasie. Razem z nią wchodzimy w rzeczywistość zakamuflowaną, pełną niespodzianek, gdzie nie wiadomo, kto jest kim. Ida jedzie do ciotki, o której nigdy przedtem nie słyszała. Pobyt u niej ma być dla Idy próbą przed złożeniem ślubów zakonnych. Czego się dowie o sobie, o ciotce i o świecie?
Krwawa Wanda to ja
"A co, jak się okaże, że Boga nie ma?" - ciotka prowokuje dziewczynę w habicie. Ale jej nic nie jest w stanie zgorszyć. Odbędzie podróż do samego jądra piekła, do miejsca śmierci swojej rodziny, ale zachowa się tak, jakby pytanie: "Gdzie był wtedy Bóg?", w ogóle jej nie obchodziło. Ważne, że ona tam jest. Jej wiara nie traci na tym, że poznaje wojenną historię rodziny i powojenną historię ciotki. Nie ustaje także wtedy, gdy Ida tańczy, gdy się kocha, gdy zakłada pantofle ciotki, pali jej papierosa i jak ona pije wódkę z butelki. I gdy w pewnym momencie parska śmiechem na widok jedzących obiad sióstr w swoim klasztorze.
W potocznej świadomości jesteśmy pogrupowani i pooddzielani: tu Polacy katolicy, tu Żydzi, tam znowu komuniści. Rdzeń polskości otoczony jest kordonem obcych. Film Pawlikowskiego narusza ten porządek - zakonnica jest Żydówką, a komunistka czyta Ewangelię. Nie relatywizuje win i zasług, ale pokazuje, jak paradoksalnie są one rozdzielane. Człowiek, który ocalił Idę, równocześnie był mordercą jej rodziców. Ida dowiaduje się, że jako dziecko była przechowana w klasztorze. Jej jedyna krewna była stalinowskim prokuratorem. "Krwawa Wanda to ja" - mówi z ironią. "Zostawiłam dziecko i poszłam walczyć, diabli wiedzą o co". Wszystko o sobie wie. Żyje z poczuciem winy, której nie ma kto odpuścić. Potrafi wejść w dawny prokuratorski ton, jakby przesłuchiwała ludzi, ale umie też pić wódkę z nieznajomymi. Chce zapomnieć i nie potrafi. Kiedy dojdzie do konfrontacji z mordercą jej dziecka i rodziców Idy, Wanda uświadomi sobie, że ona też ma na sumieniu ludzkie życie - choć wtedy jeszcze wierzyła, że jej ofiary są "wrogami ludu".
Ida nie gardzi nikim
Obok nagrodzonej w Gdyni kreacji Agaty Kuleszy w roli Wandy trzeba docenić rolę młodej amatorki Agaty Trzebuchowskiej - Idy. To ona jest w centrum filmu. Jej wrażliwa, lecz prawie nieruchoma twarz przypomina twarze aktorów Roberta Bressona. Reżyser "Na los szczęścia, Baltazarze!" nazywał ich "modelami". Nie pozwalał im "grać", uzewnętrzniać przeżyć. Mówił, że przyczyna działania, sprawa, którą reprezentowali, znajduje się na zewnątrz nich. Tak właśnie jest z Idą.
Jest w tym filmie postacią chrystusową. Przejawia się to także w tym, że nikim nie gardzi. Wychodzi ludziom naprzeciw. Nie boi się. Milcząco towarzyszy dźwigającym winę. Obecność Idy tworzy więź między konstelacją osób, które nie powinny się spotkać w jednym filmie. Co mają ze sobą wspólnego: zakonnica, chłop spod Łomży, saksofonista i dawna komunistka? W pewnym momencie usłyszymy "Międzynarodówkę" jako pieśń religijną, hymn umarłej religii komunistycznej.
Między kobietami, które w pierwszym momencie są sobie kompletnie obce, następuje jakaś wymiana. Ich wzajemna relacja stanowi dramaturgiczną oś filmu. O tym jest "Ida" - nie o PRL-u, Polakach, Żydach, katolikach i komunistach, tylko o dwóch kobietach. O zakonnicy, która wciąż nie jest gotowa do złożenia ślubów, i o jej ciotce, która przegrała życie. Pozornie obce sobie kobiety stają się sobie nawzajem potrzebne. Wanda mimo pozornego cynizmu widzi w Idzie swoją szansę. W podróży z Wandą do miejsca swojego urodzenia Ida jakby nieustannie pyta o sens powołania. W obu tli się podobna żarliwość, choć u Wandy poszła ona na marne.
W ich dawnym rodzinnym domu na wsi pozostała ekstrawagancka ozdoba. Matka Idy w okienko obory wprawiła witraż. Ida wpatruje się w kolorowe szkiełka i widzi w nich pamiątkę po matce. Wanda reaguje szyderstwem: "Oświecać gnój witrażami?". Dylemat Idy polega właśnie na tym: jak udźwignąć ciężar zła? Jak żyć w świecie pełnym cierpienia, a równocześnie nieść światło? Czym jest dla Idy wiara i klasztor: ucieczką czy wyjściem?
W ostatnich minutach filmu Pawlikowskiego Ida ze swoją walizeczką idzie brzegiem szosy pod prąd jadących samochodów, pod prąd życia. Przejrzała je na wylot. Dokąd idzie? Będzie służyć, sama nie będąc już przywiązana do życia? Czy jest w tym element chrześcijańskiego współczucia? Czy to, że nie mogła pomóc ciotce, sprawi, że Ida wycofa się ze świata do klauzury, gdzie pozostanie jej modlitwa za świat? Czy to rezygnacja, czy zwycięstwo? Kino polskie dojrzewa również do takich pytań.
Zakamuflowana rzeczywistość
Rzeczywistość ukazana w "Idzie" nie wydaje się - jak to bywa w filmach o PRL-u - ani atrapą, ani karykaturą. Przypomina dawne filmy polskie - z czasów, gdy nasze kino było u szczytu możliwości i podbijało międzynarodowe festiwale. Nie wszystko można było wtedy powiedzieć wprost, ale liczył się obraz. Kino dawało wielostronny ogląd rzeczywistości, z jej biedą i szarością, z poczuciem zniewolenia, ale zarazem pędem do nowoczesności i wolności, z wódką, z ciążeniem pamięci okupacyjnej i niewyrażoną pamięcią lat stalinowskich.
Kiedy ogląda się "Idę", której akcja dzieje się na początku lat 60., w czasach twista, Heleny Majdaniec, Karin Stanek, czuje się oddech tamtego kina. Pawlikowskiemu udało się dokonać jedynego w swoim rodzaju przeszczepu. Połączył głębię i tragizm kina szkoły polskiej z dzisiejszą wolnością wypowiedzi. Dziś już nie ma, przynajmniej teoretycznie, żadnego historycznego tabu. Wszystko można odsłonić, wszystko rozliczyć, wskazać winnego. Podzieleni Polacy rozmawiają ze sobą tak, że każda ze stron wytyka winy drugiej. Film Pawlikowskiego otwiera zupełnie inną perspektywę.
Ida, młoda postulantka w szarym habicie, sierota wojenna wychowana w klasztorze, jedzie tramwajem. Rozgląda się z ciekawością po nieznanym mieście, jak przybysz z innego świata. Widz również ma wrażenie, że odbywa podróż w czasie. Razem z nią wchodzimy w rzeczywistość zakamuflowaną, pełną niespodzianek, gdzie nie wiadomo, kto jest kim. Ida jedzie do ciotki, o której nigdy przedtem nie słyszała. Pobyt u niej ma być dla Idy próbą przed złożeniem ślubów zakonnych. Czego się dowie o sobie, o ciotce i o świecie?
Krwawa Wanda to ja
"A co, jak się okaże, że Boga nie ma?" - ciotka prowokuje dziewczynę w habicie. Ale jej nic nie jest w stanie zgorszyć. Odbędzie podróż do samego jądra piekła, do miejsca śmierci swojej rodziny, ale zachowa się tak, jakby pytanie: "Gdzie był wtedy Bóg?", w ogóle jej nie obchodziło. Ważne, że ona tam jest. Jej wiara nie traci na tym, że poznaje wojenną historię rodziny i powojenną historię ciotki. Nie ustaje także wtedy, gdy Ida tańczy, gdy się kocha, gdy zakłada pantofle ciotki, pali jej papierosa i jak ona pije wódkę z butelki. I gdy w pewnym momencie parska śmiechem na widok jedzących obiad sióstr w swoim klasztorze.
W potocznej świadomości jesteśmy pogrupowani i pooddzielani: tu Polacy katolicy, tu Żydzi, tam znowu komuniści. Rdzeń polskości otoczony jest kordonem obcych. Film Pawlikowskiego narusza ten porządek - zakonnica jest Żydówką, a komunistka czyta Ewangelię. Nie relatywizuje win i zasług, ale pokazuje, jak paradoksalnie są one rozdzielane. Człowiek, który ocalił Idę, równocześnie był mordercą jej rodziców. Ida dowiaduje się, że jako dziecko była przechowana w klasztorze. Jej jedyna krewna była stalinowskim prokuratorem. "Krwawa Wanda to ja" - mówi z ironią. "Zostawiłam dziecko i poszłam walczyć, diabli wiedzą o co". Wszystko o sobie wie. Żyje z poczuciem winy, której nie ma kto odpuścić. Potrafi wejść w dawny prokuratorski ton, jakby przesłuchiwała ludzi, ale umie też pić wódkę z nieznajomymi. Chce zapomnieć i nie potrafi. Kiedy dojdzie do konfrontacji z mordercą jej dziecka i rodziców Idy, Wanda uświadomi sobie, że ona też ma na sumieniu ludzkie życie - choć wtedy jeszcze wierzyła, że jej ofiary są "wrogami ludu".
Ida nie gardzi nikim
Obok nagrodzonej w Gdyni kreacji Agaty Kuleszy w roli Wandy trzeba docenić rolę młodej amatorki Agaty Trzebuchowskiej - Idy. To ona jest w centrum filmu. Jej wrażliwa, lecz prawie nieruchoma twarz przypomina twarze aktorów Roberta Bressona. Reżyser "Na los szczęścia, Baltazarze!" nazywał ich "modelami". Nie pozwalał im "grać", uzewnętrzniać przeżyć. Mówił, że przyczyna działania, sprawa, którą reprezentowali, znajduje się na zewnątrz nich. Tak właśnie jest z Idą.
Jest w tym filmie postacią chrystusową. Przejawia się to także w tym, że nikim nie gardzi. Wychodzi ludziom naprzeciw. Nie boi się. Milcząco towarzyszy dźwigającym winę. Obecność Idy tworzy więź między konstelacją osób, które nie powinny się spotkać w jednym filmie. Co mają ze sobą wspólnego: zakonnica, chłop spod Łomży, saksofonista i dawna komunistka? W pewnym momencie usłyszymy "Międzynarodówkę" jako pieśń religijną, hymn umarłej religii komunistycznej.
Między kobietami, które w pierwszym momencie są sobie kompletnie obce, następuje jakaś wymiana. Ich wzajemna relacja stanowi dramaturgiczną oś filmu. O tym jest "Ida" - nie o PRL-u, Polakach, Żydach, katolikach i komunistach, tylko o dwóch kobietach. O zakonnicy, która wciąż nie jest gotowa do złożenia ślubów, i o jej ciotce, która przegrała życie. Pozornie obce sobie kobiety stają się sobie nawzajem potrzebne. Wanda mimo pozornego cynizmu widzi w Idzie swoją szansę. W podróży z Wandą do miejsca swojego urodzenia Ida jakby nieustannie pyta o sens powołania. W obu tli się podobna żarliwość, choć u Wandy poszła ona na marne.
W ich dawnym rodzinnym domu na wsi pozostała ekstrawagancka ozdoba. Matka Idy w okienko obory wprawiła witraż. Ida wpatruje się w kolorowe szkiełka i widzi w nich pamiątkę po matce. Wanda reaguje szyderstwem: "Oświecać gnój witrażami?". Dylemat Idy polega właśnie na tym: jak udźwignąć ciężar zła? Jak żyć w świecie pełnym cierpienia, a równocześnie nieść światło? Czym jest dla Idy wiara i klasztor: ucieczką czy wyjściem?
W ostatnich minutach filmu Pawlikowskiego Ida ze swoją walizeczką idzie brzegiem szosy pod prąd jadących samochodów, pod prąd życia. Przejrzała je na wylot. Dokąd idzie? Będzie służyć, sama nie będąc już przywiązana do życia? Czy jest w tym element chrześcijańskiego współczucia? Czy to, że nie mogła pomóc ciotce, sprawi, że Ida wycofa się ze świata do klauzury, gdzie pozostanie jej modlitwa za świat? Czy to rezygnacja, czy zwycięstwo? Kino polskie dojrzewa również do takich pytań.
Źródło: Wyborcza.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz