czwartek, 17 października 2013

"Dla Putina godny pogrzeb prezydenta był kwestią ideologiczną. Zależało mu, by L. Kaczyński nie opuścił jego kraju "prywatnie" [FRAGMENT KSIĄŻKI "SMOLEŃSK"]

opr. Piotr Markiewicz
Paweł Kowal
Paweł Kowal (Fot. ag)
"Putin oznajmił, że chce przewieźć ciało prezydenta do Moskwy i w Moskwie urządzić jego uroczyste i godne pożegnanie. Dla niego - wyczułem - Lech Kaczyński od momentu śmierci był prezydentem Polski bez żadnych przymiotników, dodatków i mrugnięć" - opowiada Teresie Torańskiej w książce "Smoleńsk" Paweł Kowal. Tylko u nas - cała rozmowa.

"Smoleńsk" to ostatnia (niedokończona) książka Teresy Torańskiej. To 32 rozmowy z osobami, których losy bezpośrednio zostały związane z katastrofą prezydenckiego Tu-154M z 2010 roku. Jedną z nich jest Paweł Kowal, były wiceminister spraw zagranicznych w rządzie PiS, bliski współpracownik Lecha Kaczyńskiego i - co zdradza w rozmowie z Torańską - niedoszły szef sztabu wyborczego zmarłego prezydenta.


Jak zareagował na tragiczną wiadomość z 10 kwietnia? "- Dajcie mi wódki - może to głupie, ale poprosiłem. Słyszałem, że w stresowych sytuacjach najlepiej pić wódkę i palić papierosy. Papierosów nie palę, no to piłem wódkę" - mówi.

"My, proszę pani, byliśmy pierwsi"

Paweł Kowal: Podeszliśmy do wraku samolotu. Rozglądam się po ziemi i szukam. Gdzie ten prezydent? A jego nie ma. I myślę: czy tylko ja go nie widzę?

Nie było ciał. Szukałem. Nie widziałem. Michał Greczyło, nasz konsul z Moskwy, uprzedził mnie, że ciała są zmasakrowane i porozrywane. - Proszę cię - mówiłem mu - tylko nie wprowadzajcie nas na pobojowisko, to będzie straszny szok dla ludzi. Widocznie, pomyślałem, Rosjanie już je uprzątnęli.

Ogarnęła mnie obsesyjna myśl, żeby coś z tego miejsca wziąć. Na ziemi zauważyłem odłamek samolotu, podniosłem, zacząłem oglądać, chciałem zabrać. Ale pomyślałem, że lepiej nie, że może jest monitoring i ktoś mnie przyłapie, jak zabieram ważną rzecz dla śledztwa. Zacząłem zbierać liście. Ile muszę ich wziąć - myślałem - żeby każdemu dać po jednym. Magdzie Mercie, Putrom, Wassermannom, rodzinie Władka Stasiaka. Oni przecież będą chcieli coś mieć z tego miejsca. A ja? Tylko to jedno mogę dla nich zrobić. Te liście im dać. I zbierałem.

A potem gdzieś mi te liście zginęły.

Są na pewno w kieszeni płaszcza.

- Oddałem go do pralni, liście zginęły. Nagle ktoś powiedział: idziemy. Wtedy zorientowałem się, że dopiero teraz pójdziemy tam, gdzie jest prezydent.

Było ciemno. Wokół nas kręciło się strasznie dużo ludzi. Byli na pewno agenci służb specjalnych, dziennikarze, nasi dyplomaci z Moskwy, rosyjscy dyplomaci. Ludzie z naszego rządu, ludzie od Putina. Czy ktoś ich - zastanawiałem się - jakoś kontroluje?

Leżały trzy ciała. Przykryte czymś białym.

Prezydentów: Kaczyńskiego i Kaczorowskiego oraz marszałka Putry.

- Z Putrą rozmawiałem kilka dni wcześniej. Zadzwonił i powiedział: - Paweł, lecę do Katynia, zastąp mnie w Trójce. W sobotę o dziewiątej w radiowej Trójce jest zawsze "Salon polityczny" prowadzony przez Beatę Michniewicz. Od dwóch lat miałem z Krzyśkiem umowę, że wszędzie tam, gdzie on nie może iść, pójdę za niego. Uważałem go za najbliższego mi polityka, umiał w partii rozładowywać napięcia, nie miał niechęci do ludzi. Ucieszyłem się: to super, będę miał "mocne alibi", żeby nie lecieć.


Nie chciał pan?

- Nie. Z prezydentem latałem wielokrotnie i raz - kombinowałem - mogę nie lecieć. Głupio mi jednak było tak wprost powiedzieć Maćkowi Łopińskiemu, że nie, nie polecę, bo wolę zostać z dziećmi w domu. Wtedy miałem trójkę, czwarte było w drodze. Szukałem jakiegoś zręcznego pretekstu. I Krzysiek Putra mi dał. I rozwiązał sprawę. Zawiadomiłem Maćka, że dużo ludzi od nas leci, nie ma kto iść do Michniewicz, więc muszę zostać i zastąpić Krzyśka.

W studiu byli Kalisz, Kalinowski i... Od razu, jak zwykle, zaczęliśmy się o kłócić.

Tym razem o co?

- O spotkanie Tuska z Putinem 7 kwietnia w Katyniu. Bo premier Tusk w swoim przemówieniu nie nazwał zbrodni katyńskiej ludobójstwem, tylko zbrodnią wojenną, i przez to - powiedziałem - mimo wszystkich gestów Putina, prawne aspekty zbrodni katyńskiej nie są załatwione i pozostają cały czas w zawieszeniu.

Nagle Beata Michniewicz gwałtownie się poruszyła. O! - pomyślałem - któryś z nas wyprowadził ją z równowagi. Nie było tylko dla mnie jasne, czy jej emocje dotyczą czegoś strasznego, czy śmiesznego. Przerwała z nami rozmowę i powiedziała do mikrofonu zdenerwowanym głosem: - Proszę państwa, na chwilę muszę przerwać program. Na antenę wpuszczono reklamy. I do nas rzekła, że chyba spadł prezydencki samolot i wszyscy zginęli.

Chyba nie zrozumiałem, co się stało.
Kalisz zawołał: - Wyłączcie reklamy. Michniewicz do realizatorów: - Puśćcie piosenkę Kalinowskiego, nie dawajcie tych głupich reklam!

W "Salonie politycznym Trójki" jego uczestnicy przemiennie wybierają do programu swoją ulubioną piosenkę. Kalinowski zamówił tej soboty "Biały krzyż" Klenczona. Dramatycznie pasowała do sytuacji.

Wyjąłem komórkę. Było kilkanaście nieodebranych telefonów. Zadzwoniłem do żony. Mówię, że prezydent zginął, a ona, że w samolocie był także Janek Ołdakowski, nasz przyjaciel, i muszę zająć się Agnieszką. Kompletnie się rozsypałem. Kalisz zaczął mnie przytulać. Beata Michniewicz musiała dalej prowadzić program. A ja zupełnie nie wiedziałem, co robić. Napisałem na kartce, że zginął mój przyjaciel, położyłem na stole i wyszedłem ze studia.

Stałem na ulicy i dzwoniłem do Agnieszki Ołdakowskiej. Muszę jej powiedzieć - myślałem - że Janek nie żyje. I nie mogłem się do niej dodzwonić. Kolega zatelefonował, czy mnie gdzieś nie podrzucić, a ja, że nie, nie, muszę najpierw odnaleźć Agnieszkę. Zupełnie nie wiedziałem, co mam z sobą zrobić.

Szedł pan do Sejmu.

- Chyba tak. Bo nagle znalazłem się w Sejmie.

Z Myśliwieckiej to jest tylko jedna ulica do przejścia.

- Dzwoniłem bez przerwy do Agnieszki. I odbierałem bezsensowne telefony od bliższych i dalszych znajomych, przekonanych, że zginąłem. Były nie do zniesienia. Wszystkie według jednego schematu. Ludzie zachowują się absurdalnie. Dzwonią do kogoś, o kim sądzą, że nie żyje, i wybuchają płaczem, kiedy słyszą, że żyje.

W Sejmie spotkał pan Joachima Brudzińskiego i Mariusza Błaszczaka.

- Byłem roztrzęsiony tymi telefonami. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że wcale nie muszę ich odbierać. Przełączyłem telefon na swego asystenta i miałem spokój. Wtedy zadzwonił Janek. Że spał. Jak zwykle w sobotę dłużej.

Z Brudzińskim wsiedliśmy do taksówki i pojechaliśmy na Nowogrodzką. Były tylko sekretarki i współpracownicy Brudzińskiego.

- Dajcie mi wódki - może to głupie, ale poprosiłem. Słyszałem, że w stresowych sytuacjach najlepiej pić wódkę i palić papierosy. Papierosów nie palę, no to piłem wódkę.

Dużo?

Ze trzy kieliszki.

Pomogła?

- Nie wiem. Zaczęli się schodzić koledzy. Prezesa jeszcze nie było, pojechał do mamy do szpitala. Zamówiłem taksówkę. Musiałem porozmawiać z Jankiem, umówiłem się z nim w Muzeum Powstania Warszawskiego. Zjawiła się jakaś dziennikarka. Mówili, żeby nie udzielać żadnych wywiadów i niczego nie komentować. Prosiła, żebym powiedział coś o prezydencie, nie mogłem odmówić. Byłem z Lechem zaprzyjaźniony. Dzwonił i mówił: przyjeżdżajcie. I jechałem do niego do pałacu z rodziną na obiad. Były też niespodziewane niedzielne śniadania, dzieci biegały po pałacowych komnatach. Jeszcze w piątek dzwoniłem do niego. Chciał omówić swoje przemówienie katyńskie. Po chwili rozmowy prezydent musiał przerwać, powiedział: - Zadzwoń za godzinę albo półtorej. Byłem na spotkaniu towarzyskim, przedłużyło się. Niestety, nie zadzwoniłem.

Wróciłem na Nowogrodzką. Wchodzę, Jarosław Kaczyński stoi przy swoim biurku w gabinecie, jest kilka osób. Nie wiem, jak się zachować. Myślę: czy złożyć mu kondolencje? Czy nie będą w tej sytuacji, przerośniętej emocjami, nietaktem?

Nie pamiętam, co mu powiedziałem. Prawdopodobnie głos mi się załamywał.

Staszek Kostrzewski mówi, że lecą z Jarosławem do Witebska. Brudziński załatwia samolot. Pyta, czy polecę. Oczywiście. No, to trzeba wyjazd ogarnąć od strony dyplomatycznej, znasz się na tym. Jasne. Z pracy w rządzie wiem, przez jakie formalności trzeba przebrnąć.

Zacząłem dzwonić. Działałem jak na takie napięcie racjonalnie. Jarosław Kaczyński to potem kilka razy podkreślił w prasowych wywiadach.
Najpierw zadzwoniłem do ambasadora Litwina na Białoruś.

A nie do MSZ w Warszawie?

- Dlaczego do MSZ? Znałem ambasadorów i Henryk Litwin od razu oświadczył, że pomoże.

MSZ nie należało poinformować?

- Proszę pani, niektórzy potem mówili, że o naszych zamiarach w MSZ nic nie wiedzieli. Nie prostowałem, bo nie chciałem się wdawać w spory. Wiedzieli. Henrykowi Litwinowi i konsulowi generalnemu w Moskwie wyraźnie powiedziałem, że jedziemy do Smoleńska, że Kaczyński jedzie, że wynajmujemy samolot. A dowodem na to, że wszyscy, którzy powinni, wiedzieli, był telefon od Jarosława Bratkiewicza. Dyrektor Bratkiewicz z Departamentu Wschodniego zadzwonił do mnie około czternastej.

Ale o waszym wylocie dowiedział się od Litwina.

- Czyli wiedział. Oznajmił mi, że premier Tusk też leci, mają samolot i czy Jarosław Kaczyński nie poleciałby z nimi. Zapytałem prezesa, odmówił. Już wszystko mieliśmy załatwione. Potem zadzwoniła Agnieszka Wielowieyska, że może jednak. Jeszcze raz poszedłem do Jarosława Kaczyńskiego. Szkoła Jurka Bahra - którego wówczas zaliczyłem do grona zmarłych, bo usłyszałem w telewizji, że także zginął - żeby pytać kilka razy. Jest oferta wspólnego wyjazdu - powiedziałem prezesowi - może jeszcze raz ją przemyśli, muszę dać odpowiedź. Odmówił.

Dlaczego?

- Nie rozmawialiśmy.

Nie pytał pan?

- Nikt nie pytał. To było oczywiste.

Co oczywiste?

- Mieliśmy poczucie, że to, co się stało, jest skutkiem napięć, jakie towarzyszyły przygotowaniom wizyty prezydenta i całej tej absurdalnej awantury, która trwała w Polsce, kto lepiej dogada się z Putinem, i wzajemnego przepychania się.

Czyli winien Lech Kaczyński?

- Dlaczego Kaczyński?

To kto, Jarosław?

- Dla mnie było oczywiste, że jeśli jesteśmy z kimś w konflikcie, ten ktoś wychodzi na ulicę po kolejnym sporze i ginie, to zostaje w nas poczucie, że coś było nie tak, że można było inaczej.

Czyli ja. Nie lubiłam uśmieszków Krzysztofa Putry, nie mogłam słuchać ułomnej polszczyzny Przemysława Gosiewskiego i krytykowałam styl, w jakim wypowiadał się Aleksander Szczygło.

- Na razie uświadomiłem sobie, że nie ma księdza. Mówię kolegom, że musi być, ksiądz jest bardzo ważny, może się przydać, ludzie będą w szoku. Zadzwoniłem do znajomego księdza Henryka Bartuszka od św. Jakuba na Ochocie. Żeby się przygotował. On chyba porozumiał się z biskupem i oddzwonił - byłem już w taksówce - że oczywiście leci z nami. Jechałem do domu przebrać się. Po drodze pomyślałem, że to nie ja, ale żona musi zdecydować o wylocie. Jeśli się nie zgodzi, zostanę. Cały czas pamiętałem o tym, że mam dzieci i żona jest w ciąży z czwartym. W domu był płacz. Żona powiedziała, że tak, oczywiście, mam lecieć. Zajechałem po księdza, we dwóch dojechaliśmy na lotnisko.

W samolocie milczenie. Siedziałem z księdzem. Odmawiał różaniec.
W Witebsku czekali na nas konsulowie z Mińska i Moskwy oraz administracja białoruska. Było dużo ludzi, czuło się napięcie. Czekali także na premiera Tuska.

Konsulowie prosili was, byście poczekali na premiera.

- Może, nie pamiętam. Uświadomiłem sobie ostatnio, że słabo pamiętam ten dzień.

Chcieliście być pierwsi?

- Do Witebska przylecieliśmy z godzinę przed premierem Tuskiem. Więc dlaczego mieliśmy czekać? Wsiedliśmy do autokaru. Przed nami jechała policja białoruska, samochód polskiej ambasady, erka, normalna kolumna. Droga po Białorusi wyglądała bardzo dobrze. W autokarze z nami jechała pani konsul z Moskwy.

Longina Putka.

- Od niej dowiedziałem się, że Jurek Bahr żyje. Od tego momentu także z nim się komunikowałem.

Kłopoty zaczęły się przy przekraczaniu granicy białorusko-rosyjskiej. Zatrzymaliśmy się. Podszedłem do protokolczyka z rosyjskiego protokołu, chyba obwodowego, nie państwowego. Stwierdził, że mamy czekać. Od razu wyczułem, że coś ukrywa.

Co?

- Wszyscy dotąd zachowują się super, chcą pomóc i nagle stoi na drodze facet, który mówi, że nie możemy jechać, że coś muszą sprawdzić, na kogoś poczekać. I mnożą się kłopoty, które ewidentnie są wymyślone.

Wymieniałem SMS-y z Wielowieyską, z Bratkiewiczem i Najderem. Mówiłem Wielowieyskiej przez telefon, że jeżeli ona nie może nic zrobić, niech połączy mnie jeszcze raz z Jurkiem Bahrem albo mu powie, że koniecznie muszę z nim porozmawiać. Mnie zależało, żeby oni nie wywieźli ciał, dopóki nie przyjedziemy.

Po interwencjach naszych dyplomatów ruszamy.

Któryś z kolegów mówi: - Oni coś powoli jadą. A ja jednak jestem naiwny. Mimo znajomości Rosjan i wiedzy, jak potrafią przeprowadzać różne dyplomatyczne gierki, do głowy mi nie przyszło, że mogą nas w takiej sytuacji spowalniać. Ochrzaniłem kolegę, żeby przestał robić awanturę i nie podkręcał atmosfery. Po kilku minutach znowu do mnie podchodzi. I raptem dociera do mnie, że on ma rację. Podchodzę do kierowcy, sprawdzam. Na liczniku prędkości ma niecałe 30 kilometrów. Pytam, czy zawsze jeździ tak powoli. Mówi, że nie.

To był Białorusin czy Rosjanin?

- Białorusin. Mówi, że zna drogę, wielokrotnie nią jeździł i nigdy tak powoli. To proszę przystanąć, popytam rosyjskich policjantów, którzy nas pilotowali.

Oni nas minęli.

Delegacja rządowa.

- Mówiłem Agnieszce Wielowieyskiej i Jarosławowi Bratkiewiczowi jeszcze w Warszawie: nie jedziemy z wami, ale proszę was, byście dopilnowali, żeby wszystko było w porządku, żeby nie było żadnej dyplomatycznej gry. Oni mi to obiecali.

Co powinni zrobić?

- Nie jestem od dawania rad. Może zrobili, co mogli.
Jak nas minęli, wiedziałem, że stało się coś bardzo niedobrego. Co spowoduje, że zacznie między nami narastać nieufność, która może okazać się fundamentalna dla późniejszego budowania podziału w kraju.

Ten podział był. Od kiedy Jarosław Kaczyński powiedział na spotkaniu w Gdańsku zorganizowanym przez biskupa Gocłowskiego do Donalda Tuska: - Zniszczę cię.

- Mam przekonanie, że jednym ze źródeł rozpadliny, która później się pojawiła, było to, że Agnieszka Wielowieyska nie mogła nic zrobić lub nie posłuchała próśb. Pisałem do niej SMS-y, błagałem, żeby wytłumaczyła Tuskowi, że jeśli mają ustalony termin konferencji z Putinem, to Putin może poczekać. Nie wolno spotkania z Putinem przedkładać nad wewnętrzne sprawy.

Wozili nas po Smoleńsku. Znowu wysyłałem SMS-y. Prosiłem, żeby to jakoś przerwali. To Rosjanie, nie my - taka sama odpowiedź. Więc zróbcie coś - mówiłem - przecież jesteście blisko, powiedzcie im: tu jest Jarosław Kaczyński, ze swoimi współpracownikami, oni nie mogą stać pod bramą. Bo już byliśmy przy bramie lotniska, podjechaliśmy pod bramę. "Otwórzcie ją" - pisałem. To było straszne.

Wychodzę do Rosjanina, który jej pilnował, mówię, żeby nas wpuścił. I dzwonię do Bratkiewicza, mocno już poirytowany, że stoimy pod bramą, że to jest nie do wytrzymania. A on do mnie: to po co stoicie, wsiądźcie do autobusu, zaraz wjedziecie. Pewnie dostał informację, że nie jedziemy, bo nie weszliśmy do autobusu. A ja tam stałem ze dwie minuty dopiero.

Nie sam.

- No to może we dwóch.

W pięciu. I w ordynarnych słowach klęliście na Putina i Tuska.

- Nie. Wreszcie otworzono bramę, wjeżdżamy na placyk. Jest Jurek Bahr. Witam się z nim, prowadzi nas na miejsce katastrofy.

Wie pani, czego dzisiaj żałuję? Że nie zabrałem blaszki.

Jakiej blaszki?

- Odłamka samolotu. Mogłem wziąć. Inni brali. Połowę na pewno potem rozszabrowano. A mnie się zdawało, że nie wolno.

Chyba słusznie?

- Ale miałbym przynajmniej relikwię.

A ona panu na co?

- Zostawiłbym wnukom. I snując wspomnienia, opowiedział im, jak zapewne żołnierze Napoleona opowiadali swoim wnukom o bitwie pod Waterloo, która zakończyła ich udział w historii. Dla mnie też - czułem - skończyła się jakaś historia.

Miałem być szefem sztabu wyborczego prezydenta. Wiedziała to pani?

Nie.

- Ustalenia z Jarosławem Kaczyńskim jeszcze nie zapadły, ale byłem po kilku rozmowach z Maćkiem Łopińskim. Myślałem o wyborach jako o nowym projekcie dla siebie.
Nie miał szans.

- Miał! Jego notowania były coraz lepsze.

Dwadzieścia pięć procent poparcia, a Komorowski...

- I co z tego? Myślałem pozytywnie i kombinowaliśmy, jak wygrać.

Mówiłem o tym Staszkowi Kostrzewskiemu jeszcze w autokarze, jak jechaliśmy z Witebska do Smoleńska. Wiem z książek - tłumaczyłem mu - że jeśli odchodzi patron, a dla mnie prezydent był patronem i bliską mi osobą, to wypada się z polityki. A on, że nie, że jeszcze zobaczymy, zaraz będą wybory prezydenckie.

Jarosław podszedł do ciała brata. Ja nie. Nie chciałem zapamiętać prezydenta takiego, po katastrofie. Prosiłem kolegów, żeby oni też za blisko tam nie podchodzili, że to zbyt intymny moment dla Jarosława Kaczyńskiego. Niech idzie sam z księdzem - mówiłem im.

Pojawił się Tomasz Arabski. Zacząłem mu robić wyrzuty, jak mogli się tak zachować. Niepotrzebnie. To już nie miało żadnego znaczenia. Wyrwa między nami została wykopana i pomyślałem, że nic jej nie zasypie. Ustaliliśmy, że za dwie-trzy godziny dostaniemy ciało prezydenta. Był przy tym minister Graś, zastępca ambasadora Turowski. Premier Tusk też na pewno o tym wiedział.

Pojechaliśmy do hotelu. Była dwunasta w nocy. W holu przy recepcji stał portret Lecha Kaczyńskiego i bukiet kwiatów. Dla Jarosława Kaczyńskiego przygotowano bardzo porządny apartament.

Wysłałem SMS-a do arcybiskupa Nycza, byłem z nim w kontakcie. Oddzwonił. Powiedziałem, że prawdopodobnie o trzeciej-czwartej rano przywieziemy ciało prezydenta. Czy wysłałby na lotnisko jakiegoś biskupa albo sam wstał w nocy, by godnie go przywitać. Tak, załatwi, będzie. Zadzwoniłem do księży z parafii wojskowej. Nie wiedziałem, jak rozmawiać. Stracili biskupa, z którym byli bardzo związani. Powiedzieli, że będą. Zadzwoniłem do pułkownika Śmietany z garnizonu warszawskiego, żeby na lotnisku grała orkiestra wojskowa. On zajmuje się ceremoniałami wojskowymi. Powiedział: - Jestem do dyspozycji. I dodał, że o przylocie trumny da znać swojemu dowódcy i zawiadomi kogo trzeba.

Czyli kogo?

- Rząd, zgodnie z rutyną. - Niech pan ich - dorzuciłem - poinformuje, że jesteśmy w kontakcie.

Nagle Jurek Bahr przyjechał do hotelu. Źle wyglądał. Widać było, że jest wykończony. Musi porozmawiać z Jarosławem Kaczyńskim, Putin nie zgadza się, żeby ciało prezydenta wyjechało w nocy ze Smoleńska. Poszliśmy do Jarosława. Ustaliliśmy, że ja z Bahrem pojedziemy do Putina.

Stacjonował w namiotowisku koło lotniska. Tusk już wyjechał. Ktoś nam powiedział, że mamy czekać.

Rozejrzałem się. Teren lotniska wyglądał jak poligon wojskowy, do którego przeniesiono sztab wojenny wodza. Wydawał mi się nierealny Dużo niebieskich namiotów, ludzi, wojska, polityków, dziennikarzy. Zauważyłem kilku Rosjan, których znałem z ambasady w Warszawie, zastępcę ambasadora Turowskiego. Podszedł do nas Titow, wiceminister spraw zagranicznych.

Czekaliśmy z Bahrem na Putina, rozmawiając z Titowem.

Wchodzicie.

- Normalnie. Podszedł, przywitał się.

I...?

- Och, proszę pani (uśmiech), na mnie Putin nie robi wrażenia. Kilka razy wcześniej go widziałem, nie wywoływał emocji. Ani negatywnych, ani pozytywnych. Zawsze jest taki sam. To człowiek nauczony panować nad sytuacją.

Siadacie.

- Nie, stoimy. Rozmowa odbywała się na stojąco. My staliśmy i on stał. Trwała może piętnaście minut, może dwadzieścia, może trochę dłużej.
Nie zaprosił, żebyśmy usiedli. To jak sygnał, że rozmowa będzie sztabowa. Bardzo oficjalna i formalna.

Dał do zrozumienia, że wie, kim jestem. Widocznie go poinformowali, że byłem wiceministrem spraw zagranicznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. W ogóle był dobrze poinformowany. Wiedział też o chorobie pani Kaczyńskiej, chwilę o tym rozmawialiśmy.

Zapytał, dlaczego Jarosław nie chciał przyjąć od niego kondolencji?

- Nie. Nie wracał do tego. On jest profesjonalistą i chyba tę odmowę rozumiał. To tylko u nas robiono z tego sprawę. Dla Putina to nie była żadna sprawa.

Oznajmił, że chce przewieźć ciało prezydenta do Moskwy i w Moskwie urządzić jego uroczyste i godne pożegnanie. Dla niego - wyczułem - Lech Kaczyński od momentu śmierci był prezydentem Polski bez żadnych przymiotników, dodatków i mrugnięć. Putin więc zachował się w jakimś stopniu lepiej niż wielu komentatorów w Polsce, którzy, mówiąc o prezydencie, nie byli w stanie powstrzymać się, żeby nie przemycić kilku zgryźliwych uwag o jego prezydenturze. Putin rozumiał, że im większy okaże szacunek Lechowi Kaczyńskiemu jako głowie państwa, tym większy szacunek zapewni też sobie jako premierowi, prezydentowi, władcy. Dla niego ten związek był oczywisty. Na Kremlu - powiedział, odwołując się do narodowej dumy rosyjskiej i polskiej - będzie uroczyście.

Czyli chciał jak najlepiej.

- To normalne, że Putin kierował się rosyjską racją stanu. Zachował się więc instruktażowo. Miał świadomość, jakim obciążeniem dla jego kraju jest ta katastrofa, i postanowił Rosję przedstawić opinii światowej w jak najlepszym świetle. Dla Putina godny pogrzeb polskiego prezydenta był kwestią ideologiczną. Dlatego zależało mu, by Lech Kaczyński nie opuścił jego kraju "prywatnie". Choć przybył do nich - i to cały czas miałem w głowie - prywatnie. Strona rosyjska nie zaprosiła przecież naszego prezydenta do Rosji. Wizyta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu nie miała rangi oficjalnej. Musi to być w historii zapisane.

Z czyjej winy?

- Stwierdzenie faktu. Na tym też polegał dramatyzm tej historii.

Stanęło na tym, że my wyjeżdżamy jeszcze tej nocy, a pożegnanie prezydenta nastąpi w południe, ale nie w Moskwie, tylko w Smoleńsku. Omówiliśmy, jak będzie wyglądała uroczystość i jakim samolotem nasz prezydent wróci do Polski. Mnie zależało, żeby wracał polskim. On chciał, żeby rosyjskim. Ustąpił. Powiedział, że przyjedzie rano do Smoleńska. Podziękowałem, zapewniłem, że też przylecę. I powiedziałem mu, że proszę go - bo w Rosji przeżyliśmy już kilka sytuacji niezręcznych - by dał dyspozycje, byśmy mogli wyjechać szybko i bez żadnych kłopotów z paszportami i wizami. Pożegnaliśmy się elegancko i układnie, jak to w dyplomacji. Wyszliśmy.

Zadzwoniłem do Maćka Łopińskiego. Powiedziałem: - Maciek, wynegocjowałem, że prezydent wróci naszym samolotem. A on - tu padło brzydkie słowo - wykrzyknął przerażony: - Co zrobiłeś! My przecież nie mamy już żadnego samolotu. Dla mnie to zabrzmiało, jakby wykrzyknął, że nie mamy na karawan.

Maciek miał w głowie tylko, że jeden samolot jest w naprawie, a drugi się rozbił. Rozumie pani ten dramat, te emocje.

- Maciek - powiedziałem - mamy jeszcze wojskowe.

- Zapomniałem - rzekł.

Pomyślałem, że Putin umie dbać o Rosję, a my o Polskę nie zadbaliśmy. I dlatego w historycznym dla niej momencie "nie mieliśmy na karawan".

Wróciłem do hotelu. Pozbieraliśmy się i na lotnisko.

Kto zapłacił za hotel?

- W Smoleńsku? Chyba nikt.

Ktoś musiał.

- W hotelu pieniędzy od nas nie chcieli i w ogóle było tam bardzo miło.
Kłopoty zaczęły się na lotnisku. Siedzieliśmy w samolocie i czekaliśmy nie wiadomo na co.

Podejrzewam, że na służbę graniczną, która musiała dojechać z Briańska.

- Nie wiem. Po czterdziestu minutach zacząłem się denerwować, że już nie zdążę w Warszawie pojechać do domu się przebrać. Zadzwoniłem do współpracowników, żeby wstali, pojechali do mnie do domu, wzięli buty, garnitur, koszulę, coś do golenia i zostawili w saloniku rządowym na lotnisku.

Przyszli pogranicznicy. Zaczęło się sprawdzanie naszych paszportów. Jeszcze dwadzieścia minut, denerwowałem się, że Maciek wyleci z Warszawy beze mnie. I miniemy się w powietrzu. Idę do pograniczników. Mówię, że to skandal, by sprawdzanie piętnastu osób trwało godzinę, że rozmawiałem z Putinem i obiecał mi, iż wylecimy bez przeszkód. Oni na mnie wskoczyli, ja na nich też ostro, ale pomogło. Po dziesięciu-piętnastu minutach poszli i mogliśmy odlecieć. Wszyscy potem mówili, że nasz rząd i Rosja zachowali się super, a to było rozmaicie, w hotelu było super, ale urzędnicy nie byli wobec nas super. W wielu szczegółach nie byli.

To może szkoda, że nie polecieliście z premierem.

- To, co brano za złą wolę ze strony niektórych polityków PiS, było naturalną reakcją. Z punktu widzenia premiera wszystko wyglądało dobrze, ale z naszego było ciągiem niezręczności.

Na lotnisku w Warszawie czekali Maciek Łopiński i Małgorzata Bochenek. Jarosław Kaczyński pojechał do domu, a potem do szpitala. Musiał porozmawiać z lekarzami, dowiedzieć się o mamę, ogarnąć sytuację.

Znowu nie mogliśmy wystartować. Rosjanie nie wydali jeszcze zgody dyplomatycznej na nasz wylot. Bardzo to było dziwne.

Co dziwne?

- Bo wiedzieli, że będziemy lecieć. Oni, szybko się zorientowałem, znowu zaczęli grać na przeciąganie. Choć w Smoleńsku wyznaczony był czas pożegnania.

Bez was by się nie odbyło.

- To po co przeciągali?

A wie pan, ile formalności trzeba załatwić?

- Dzwoniłem do MSZ, znowu do Agnieszki Wielowieyskiej, Najdera, Bratkiewicza, że my tu czekamy, sytuacja robi się napięta. Starali się pomóc, nie rozumieli skąd zwłoka.

To powiem: potrzebna jest zgoda Białorusi na przelot nad ich terytorium, sprawdzenie korytarzy powietrznych na Białorusi i w Rosji, pozwolenie na lądowanie na lotnisku wojskowym i jeszcze wizy dla was. To musiało trwać.

- Niech każdy zostanie przy swoim. Na wylot czekaliśmy co najmniej godzinę i dla mnie to było celowe przeciąganie. A kolejnym dowodem jest to, że kiedy dolecieliśmy do Smoleńska, ponad godzinę trzymali nas nad lotniskiem. Nie wiedziała pani o tym, prawda?

Krążyliśmy nad lotniskiem i nie wiedzieliśmy, co się dzieje.

Mgła?

Pogoda była ładna.

Wreszcie wylądowaliśmy. Był Jurek Bahr, administracja smoleńska. Za chwilę miał przylecieć Putin.
Byliśmy strasznie głodni, pić mi się chciało. Nic nie było. Zapytałem gubernatora, czy można coś zjeść.

Wypadało?

- Oczywiście. Przecież jak na Rosję to dziwne, że nie ma, prawda?

Ja bym nie zapytała.

- Gdy byłem tam w sytuacjach "polowych", zazwyczaj były one obudowane poczęstunkiem. Gubernator strasznie się zmieszał. - Kurcze - powiedział - faktycznie, zapomniałem. I szybko zaczął coś organizować. Przyjechały kanapki. Usiedliśmy w namiocie. Stała gorąca woda, herbata, kawę można było sobie zrobić.

Przyleciał Putin. Podszedł, przywitałem go, przedstawiłem mu Macieja Łopińskiego i Małgorzatę Bochenek. Powiedziałem, kim byli dla prezydenta.

Nie wiedział?

- Myślę, że wiedział.

Powiedział do mnie: - A my już się znamy. To było troszkę zaczepne.

Tak?

- Jako rodzaj aluzji do nocnej rozmowy.

To chyba dobrze?

- Wyczułem pewną złośliwość. Ta rozmowa przecież była specyficzna.

Ustaliliśmy, jak idziemy za trumną. Że pierwsi pójdą Jerzy Bahr z premierem Putinem, a potem my we troje: Małgorzata Bochenek, Maciej Łopiński i ja. Ruszyliśmy za trumną. Była może nie za ładna, ale nie wątpię, że Rosjanie dali najlepszą, jaką mieli. Ładniejsze mieliśmy przygotowane w luku samolotu, dwie albo i trzy, ale nie było możliwości zmienić. Pomyślałem, że ważniejsze, czy spotkamy się z prezydentem w niebie.

Myślę, że Putinowi nie podobała się defilada wojskowa, jaką urządziły smoleńskie władze. Żołnierze maszerowali nierówno. Widać było, że są nieprzygotowani. Odprowadziliśmy trumnę do samolotu.

Trumna wjechała do samolotu, my za nią. Zorientowałem się, że nikt nie pożegnał się z Władimirem Putinem. Wysiadłem z samolotu, podszedłem do niego, podziękowałem mu w naszym imieniu, że przyleciał. Pożegnaliśmy się, wróciłem do samolotu. Wyglądał, jakby cała kaplica leciała. Wokół trumny usiedli żołnierze. My - z przodu. Któryś z żołnierzy rozdawał herbatę. Myślałem o Leszku. Jest w człowieku taki odruch, nie wiem, czy pani go zna, że po śmierci bliskiej osoby ludzie nagle zaczynają sobie przypominać, jak żartowali ze zmarłym, jak się z nim bawili, i wydaje im się, że zmarły to widzi. Poznałem Lecha Kaczyńskiego jedenaście lat wcześniej, był wtedy ministrem sprawiedliwości, na konferencji poświęconej dziesiątej rocznicy obrad Okrągłego Stołu na uniwersytecie w Michigan, ale tego po latach nie pamiętał. Potem spotkaliśmy się na kolacji u Ewy Juńczyk-Ziomeckiej. Ewa zaprosiła też Agatę Tuszyńską i Tomasza Łubieńskiego. Żartował, że nigdy nie przypuszczał, że będzie jadł śledzika z takim smarkaczem, którego ojciec jest starszy od niego tylko o trzy lata. Później przyszedłem do niego do pracy, kiedy był prezydentem Warszawy. Janek Ołdakowski mnie do niego zabrał. Powiedział nam wtedy: - Nie prowadźcie już knajpy, tylko budujcie Muzeum Powstania Warszawskiego.

Na Okęciu wyszliśmy za trumną. Lotnisko było pełne witających, gotowe na przyjęcie prezydenta. Moja rola się skończyła. Pojechałem do TVN. Program prowadziła Monika Olejnik, dzwoniła, żebym przyszedł do studia. Poszedłem. Potem wpadłem na chwilę do domu, zobaczyć, co się dzieje, i pojechałem do Pałacu Namiestnikowskiego.

Namiestnikowskiego?

- Nie mam do niego serca. Dla mnie jest zbyt wieloznaczny. W większym stopniu przesiąknięty tradycją rosyjską, w mniejszym - polskiej państwowości.

Trumnę prezydenta postawiono w kaplicy prezydenckiej. Prezes, być może razem z Martą Kaczyńską, postanowił nie wystawiać jej na widok publiczny, dopóki nie przyjedzie pani prezydentowa.
Z pałacu uciekłem na godzinę do kościoła na Powiślu na mszę, była niedziela. Pierwszy raz byłem w tym kościele. Co chwilę wychodziłem. Dzwoniły Magda Merta i Marta Kaczyńska. Marta chciała wiedzieć, co jest dokładnie z prezydentową. Obiecałem, że jeśli będzie trzeba, polecę do Moskwy jej szukać.

Znowu wróciłem do Pałacu Namiestnikowskiego. Przychodzili tam różni ludzie, przyjechała żona.

*

W nocy spotkaliśmy się w restauracji, żeby coś zjeść, prywatne spotkanie w gronie znajomych w miejscu, gdzie spotykaliśmy się z Lechem Kaczyńskim, tam jest teraz inna restauracja. Zaczęliśmy się zastanawiać, co z pochówkiem prezydenta. Adam Bielan zaproponował, żebym na rano przygotował jakieś propozycje. Że w poniedziałek rano będziemy o tym rozmawiać.

Przyszedłem. Usłyszałem, że trumny prezydenta i pani Marii zostaną wystawione w Pałacu Namiestnikowskim we wtorek, po przyjeździe prezydentowej. Uważałem, że to błąd. Że powinny być wystawione na Zamku Królewskim, bo to zamek łączy naszą tradycję - królestwo, republikę i konstytucję, Warszawę i Kraków, że właśnie zamek jest sercem Polski.

To kto podjął tę decyzję?

- Nie wiem. To jak pytać w domu pogrzebowym, kto zdecydował, że zmarły będzie ubrany w ten, a nie w inny garnitur.

Szkoda, że pana nie posłuchali.

- Jeszcze próbowałem kogoś przekonywać, ale bezskutecznie.

Bo gdyby posłuchali, nie mielibyśmy sprawy krzyża pod Pałacem Prezydenckim.

- A pani ten krzyż przeszkadzał?

Bardzo.

- To nie trzeba było z nim walczyć, tylko zrobić wielki gest, który by pogodził Polaków. I to by wystarczyło.

Jaki gest?

- Już pani tłumaczyłem to trzykrotnie. A może prezydent powinien był wyjść do ludzi, popatrzeć im w oczy, powiedzieć, co zrobi i jakie ma zamiary w sprawie upamiętnienia ofiar. Proste?

Rzeczywiście proste.


Paweł Kowal (ur. 1975 r.), dr politologii, historyk, polityk, pracownik Instytutu Studiów Politycznych PAN; współautor koncepcji Muzeum Powstania Warszawskiego. Poseł na sejm V i VI kadencji; wiceprzewodniczący Klubu Parlamentarnego PiS; sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego; od 2009 r. w Parlamencie Europejskim; przewodniczący delegacji do komisji współpracy parlamentarnej UE-Ukraina; w 2010 r. wystąpił z PiS; współzałożyciel ugrupowania Polska Jest Najważniejsza, od 2011 r. prezes tej partii; od września do grudnia 2011 r. członek Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
Źródło: TOK FM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz