wtorek, 29 października 2013

Piotr Bratkowski: Smoleńska wojna. Testament Torańskiej

Problem nie polega na tym, że PiS-owska narracja smoleńska powstała, tylko na tym, że opowieści konkurencyjnej wobec spiskowej nie stworzył ani Donald Tusk, ani komisja Millera, ani nikt inny. Nie doceniono wagi słów.
11 kwietnia 2010 roku wypadały moje pięćdziesiąte piąte urodziny. Była niedziela; rano postanowiłem wybrać się do najbliższej cukierni po jakieś ciasto dla rodziny. Nie czułem się z tym dobrze: miałem wątpliwości, czy to stosowne jeść słodycze, skoro dzień wcześniej doszło do tak straszliwej katastrofy. Wspominam o tym dlatego, że zapewne podobne dylematy – sprowadzające się przecież do tego, jak żyć normalnie w rzeczywistości, która nagle zaczęła przypominać szekspirowską tragedię – przeżywały w pierwszych dniach po smoleńskiej katastrofie miliony Polaków. Wśród tych milionów także ci, którzy już kilka miesięcy później na hasło „Smoleńsk” wyłączali telewizor. Ci, którzy dziś, gdy najbardziej wyrazista narracja smoleńska dobiega z kręgu wymyślających teorie spiskowe ekspertów Antoniego Macierewicza, przysłuchują się jej jak kolejnemu odcinkowi popularnego kabaretu.
Dwie Polski
Gdy zacząłem czytać „Smoleńsk” Teresy Torańskiej, sądziłem, że ta – nieukończona przez autorkę – książka będzie przede wszystkim o tym. O tym, jak udało się zmarnować to coś w swym tragizmie czystego, co obudziło się w Polakach w obliczu wielkiego, zbiorowego dramatu. O tym, jak szekspirowska tragedia zamieniła się najpierw w bazarową awanturę, a potem – w farsę.
Przypuszczałem, że znakomita reporterka chciała przez swoją książkę przypomnieć i niejako zrekonstruować ten szczególny moment, gdy jeszcze wszyscy ten tragizm zgodnie odczuwaliśmy. Kiedy zdawało się, że katastrofa tupolewa może poprowadzić nas w inną stronę. Niekoniecznie ku lansowanemu wówczas przez część mediów (zwłaszcza elektronicznych) kiczowi pojednania nad trumnami, zgody wszystkich ze wszystkimi. Ale w stronę tego, co jest sensem demokracji: walki politycznej prowadzonej na cywilizowanym poziomie, bez nurzania przeciwnika w błocie i odmawiania mu cech ludzkich.
Po lekturze „Smoleńska” mam jednak wrażenie, że jego przesłanie jest bardziej ponure. Nie mogło stać się inaczej, niż się stało. Nawet gdyby spiskowa narracja o smoleńskiej zdradzie i zamachu pozostała w kręgu nawiedzonych blogerów i klinicznych szaleńców, zamiast stać się mainstreamową teorią prawicowej opozycji.
Dlaczego? Bo nad wrakiem tupolewa spotkały się dwie już niemal całkowicie rozłączne ze sobą Polski. Jedna przyjechała do Smoleńska, by w ekstremalnej sytuacji, na poziomie trywialnego konkretu, pomagać ludziom i ratować, co się da. Druga – by rozpocząć wojnę symboliczną o język tej tragedii. I ją w dużej mierze wygrała; po części dlatego, że jej oponenci zapomnieli (a może nie mieli czasu pomyśleć), że historię nie tylko trzeba robić. Także w wyrazisty sposób trzeba o niej opowiedzieć.
Pozytywiści kontra spiskowcy
Jak opowiada w posłowiu Lidii Ostałowskiej mąż autorki książki Leszek Sankowski, Torańska zaczęła pracować nad „Smoleńskiem” niemal w tej samej chwili, gdy do Warszawy dotarły pierwsze wieści o katastrofie. Miała to być książka nieco inna od poprzednich. Wywiadom – autorka nie wszystkie zdążyła przeprowadzić, a kilku rozmówców nie zgodziło się na umieszczenie swych opowieści w „Smoleńsku” – miał towarzyszyć tym razem osobisty komentarz Torańskiej. Dziennikarka widziała w tej katastrofie – i w tym, co w związku z nią zdarzyło się później – klucz do zrozumienia polskości. Nie tylko dzisiejszej. Wczytywała się w poświęcone historii polskiej duchowości książki Marii Janion. W awanturze nad smoleńskimi trumnami dostrzegała współczesne wcielenie sporów historycznych. Między romantykami a pozytywistami, mesjanistami a pragmatykami, sarmatami a światowcami.
To zresztą widać od pierwszych stron książki. Od rozmów z ówczesnym ambasadorem w Moskwie Jerzym Bahrem, z konsulem Longiną Putką, z Zofią Gręplowską, która po przyjeździe pociągiem na uroczystości katyńskie dowiedziała się o losie samolotu, którym leciał także jej kuzyn Andrzej Sariusz-Skąpski. To przewija się przez całą książkę. Kto nie czuje się na siłach, by przebrnąć przez 580 stron opowieści o Smoleńsku, a chce szybko zrozumieć, czym – od strony praktycznej – była dla państwa polskiego ta katastrofa, niech zajrzy do wywiadu z wojewodą mazowieckim Jackiem Kozłowskim i szefową jego biura, Jagodą Miszewską. Ich ominęły przeżycia najbardziej traumatyczne; z dala od „linii frontu”, nie jeżdżąc do Smoleńska ani Moskwy, uczestniczyli głównie w organizacji pogrzebów ofiar.
Kozłowski opowiada o kwestiach z perspektywy tragedii narodowej absurdalnie nieistotnych. O tym, jak w ciągu 48 godzin musiał uzyskać zgodę dziesięciu różnych osób i instytucji, by przenieść mecz ligowy Legii na stadion Polonii (stadion Legii sąsiaduje z Torwarem, gdzie wystawione były trumny ofiar; doping kibiców zakłócałby powagę miejsca). Albo o tym, jak skomplikowane było ustalenie harmonogramu pogrzebów: bo ofiary były pośmiertnie odznaczane, a liczba poduszek, na których zgodnie z protokołem wolno było kłaść przy trumnach ordery, bardzo ograniczona.
Takich spraw były tysiące. Te, o których opowiada Kozłowski, były nieporównywalne z doświadczeniami osób, które z ramienia państwa pierwsze pojechały na miejsce katastrofy, by umożliwić rodzinom ofiar identyfikację zwłok i ich sprawny transport do kraju. Od tak sponiewieranych później przez opozycję ministrów Ewy Kopacz (wywiad z nią to jeden z najbardziej wstrząsających fragmentów książki) i Tomasza Arabskiego, poprzez pracowników korpusu dyplomatycznego, po psychologów czy tłumaczy. I były oczywiście nieporównywalne z traumą rodzin ofiar, które pojechały do Rosji oddać ostatnią przysługę swym najbliższym.
Rozmowy Torańskiej z nimi obfitują w makabryczne często szczegóły: niekiedy identyfikacja ofiar odbywała się przecież na podstawie skromnych fragmentów ich ciał. „Tam było jak u Dantego”, mówi ówczesny wiceminister spraw zagranicznych Jacek Najder. Zarówno z relacji urzędników, polityków i dyplomatów, jak i rodzin ofiar wyłania się jednak dosyć spójny obraz sytuacji. Obraz osób pracujących w ekstremalnych warunkach, zaharowanych ponad fizyczną i psychiczną wytrzymałość, którzy przy życzliwym wsparciu Rosjan (polityków i zwykłych ludzi) robią, co w ich mocy, by do tragicznego chaosu po katastrofie wprowadzić choć trochę porządku i normalności.
Czy to działało idealnie? Nie. Czy mogło działać idealnie? Też nie; to niemożliwe.
Coś takiego pamiętam z tych pierwszych dni po katastrofie. Stało się coś strasznego -myślałem wtedy – ale w tej sytuacji państwo polskie, o dziwo, działa sprawniej, niż można się spodziewać i także Rosjanie okazują się bardziej życzliwi, niż głosi stereotyp.
Tak chyba uważała w tamtych dniach większość Polaków. Jednak ten zalążek nowego patriotyzmu, dumy z własnego państwa, nie zakotwiczył na dłużej w ich pamięci. Nie tylko dlatego, że wśród tłumów gromadzących się pod pałacem prezydenckim zaczęto już kolportować wierszyki i hasła imputujące rządzącym zdradę i zamach. I nawet nie tylko dlatego, że jedna z ówczesnych liderek PiS Beata Kempa na wieść o katastrofie wypowiedziała słowa, często w książce Torańskiej cytowane: „Wyrok! Ale za co?”.
Także dlatego, że ci, którzy w tamtym okresie robili coś pożytecznego, nie przeciwstawili tej narracji spiskowej – narastającej i zyskującej coraz więcej zwolenników – żadnej własnej opowieści.
Zbagatelizowali to, uważając naiwnie, że czyny mówią za siebie? Nie mieli czasu? Nie potrafili? Pewnie wszystko po trochu. Dość, że gdy już zaczynali mówić, ich relacje grzęzły w opisie skomplikowanych procedur i trudności piętrzących się na drodze do wyjaśnienia przyczyn katastrofy i doprowadzenia do ładu wszystkich spraw smoleńskich. Jakież szanse miały te nudne wyliczanki w zderzeniu z syntetyczną, prostą i dobrze umocowaną w polskiej tradycji opowieścią o spisku zawiązanym przez odwiecznego wroga pospołu z rodzimym zdrajcą?
Walka konkretu z symbolem
Oczywiście, łatwo zrzucić wszystko na PiS, zwłaszcza że rozmówcy Teresy Torańskiej – w autoryzowanych wypowiedziach! – dają ku temu aż nadto powodów. Jolanta Szczypińska opowiada, że nie widziała żadnej mgły (była w momencie katastrofy kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Katyniu); Joachim Brudziński – że prezydent leżał w błocie koło „ruskiej trumny”. I że Jarosław Kaczyński pokazał swą wielkość, nie przyjmując na lotnisku Siewiernyj kondolencji od Donalda Tuska, a zwłaszcza od Władimira Putina, bo premier Rosji chciał to wykorzystać do zademonstrowania imperialnej potęgi Rosji i upokorzenia Polaków.
Każde padnięcie komórki, przedłużająca się odprawa czy awaria prądu postrzegane było przez polityków PiS jako co najmniej złośliwość Rosjan. Na tym tle nawet trochę rozczula szczerość Pawła Kowala, który przyznaje, że jedną z jego pierwszych myśli było, iż w związku ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego pomyślał o załamaniu się swojej kariery politycznej (miał być szefem jego następnej kampanii prezydenckiej).
W niemal wszystkich PiS-owskich wypowiedziach powtarza się kluczowy wątek szczególnej traumy spowodowanej tym, że podróżująca na miejsce katastrofy delegacja PiS (wcześniej Jarosław Kaczyński odrzucił zaproszenie premiera Tuska do wspólnej podróży) została po przekroczeniu granicy białorusko-rosyjskiej sztucznie spowolniona, a przed wjazdem na smoleńskie lotnisko – zatrzymana. W efekcie dotarła na miejsce katastrofy później niż ekipa rządowa z premierem Tuskiem.
Zdaniem PiS-owców stało się tak wskutek złośliwej manipulacji premiera. W wersji rządowej – bo pędząca kawalkada nie zauważyła stojącego w ciemnościach na poboczu autokaru z politykami PiS. A zdaniem biegłych w dyplomacji – w ogóle nie chodziło o polskie ambicje, tylko o to, że wedle rosyjskiego protokołu nie do pomyślenia było, by któraś z delegacji przybyła na miejsce katastrofy przed premierem Putinem.
Niezależnie, która z tych wersji jest prawdziwa, istotne jest, że politycy PiS uznali to za naruszenie godności. Tak ciężkie, że odtąd wszystko, co dotyczyło tragicznego lotu, było podejrzane. Aż wreszcie przerodziło się w opowieść o zdradzie i zamachu. Lansowana początkowo przez niszowych blogerów, mało znanych księży i najbardziej radykalnych dziennikarzy opozycji nie tylko poszła w lud. Stała się także jednym z głównych elementów narracji smoleńskiej prawicowego mainstreamu.
Polski dramat jednak nie polega na tym, że taka narracja powstała. Tylko na tym, że nie było żadnej innej. Priorytety szeroko pojętej ekipy rządowej oraz wspomagających ją w Smoleńsku (czy potem już w Polsce) urzędników, naukowców czy wolontariuszy lokowały się na zupełnie innym, dużo niższym piętrze abstrakcji. To oczywiste, że ktoś, kto całymi dniami pomagał rodzinom ofiar znajdować drogę w labiryncie moskiewskich kostnic, mało był skłonny do wygłaszania patetycznych uwag o ojczyźnie. Opowieść konkurencyjna wobec spiskowej nie powstała jednak także później: nie stworzył jej ani Donald Tusk, ani komisja Millera, ani nikt inny. Nie doceniono wagi słów. W efekcie – nie pierwszy raz w naszych dziejach – ci, którzy na pomnik (choćby ze słów) zasłużyli, zostali obwołani zdrajcami lub nieudacznikami. Zaś ci, którzy potrafili przemawiać najpodnioślej, sami obwołali się – przy braku szerszego sprzeciwu – obozem patriotycznym, skutecznie zacierając jakikolwiek sens tego słowa.
Teraz, gdy ukazała się książka Teresy Torańskiej, pewnie będzie się mówić, że lemingi dostały swoją opowieść o Smoleńsku. Bo w Polsce każdy o tej katastrofie już wie swoje, zaś jeśli fakty się nie zgadzają, tym gorzej dla nich.
Źródło: Studio Opinii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz