czwartek, 31 października 2013

Serial "The Walking Dead": horror bez zombi? Orbitowski na Halloween [FELIETON]

Łukasz Orbitowski
 Drukuj
Kadr z serialu ''The Walking Dead''
Kadr z serialu ''The Walking Dead'' (Fot. Gene Page/AMC)
Rozpoczyna się właśnie czwarta seria niezwykle popularnego w Ameryce serialu. Żywe trupy znikają z pierwszego planu - stają się ornamentem. To kolejny krok w wizerunkowej ewolucji żywych trupów
W duchy nikt już nie wierzy. Wampir stał się czułym kochankiem, wilkołak - kulturystą. Seryjni mordercy, wyrzynający nastolatków na różne wymyślne sposoby, jakby przycichli. Ich ostatnim ciekawym reprezentantem był zamaskowany drań z "Krzyku" Wesa Cravena (1996). I tylko zombi trzymają się mocno. Serial "The Walking Dead" - prezentowany od 2010 r. na antenie telewizji AMC - naświetla przyczynę tej siły. Jest nią odklejenie się od konwencji horroru.

Świat, jaki znamy, należy do przeszłości. Zmarli powrócili do życia. Kto wie, może w piekle zabrakło dla nich miejsca? Powolni, ale liczni i uparci, błyskawicznie zżarli całą ponowoczesność, z internetem włącznie. Zdziesiątkowana ludzkość powróciła do początków, czyli życia koczowniczego. Ludzie przepędzani z miejsca na miejsce żyją w ciągłym zagrożeniu. Niektórzy ulegają pokusie zezwierzęcenia. Inni, jak ekipa dowodzona przez Ricka, byłego policjanta, próbuje ocalić coś więcej niż życie - człowieczeństwo. Bo oto nastał czas trudnych decyzji - Rick jest zmuszony włożyć pistolet w dłoń własnego dziecka i zabić najlepszego przyjaciela. Musi tak zrobić i jest świadom konsekwencji. Już Nietzsche ostrzegał, że kto walczy z potworami, może stać się jednym z nich.



Ewolucja żywego trupa w kinie popularnym to historia emancypacji potwora. W "Białym zombi" (1932) z Belą Lugosim zombi wyrasta z tradycji haitańskiego wudu i jest tylko tępym niewolnikiem. Budzi współczucie, a nie grozę. Znamienne, że wątek wudu szybko został utrącony - powrócił tylko raz, w "Wężu i tęczy" (1988) Wesa Cravena, gdzie konwencji grozy użyto do pokazania prawdziwego horroru rewolty społecznej.

Za punkt zwrotny emancypacji zombi zgodnie uznaje się "Noc żywych trupów" (1968) George'a A. Romero. To jedna z jaskółek nowoczesnego horroru i bodaj pierwszy amerykański film z czarnoskórym aktorem w roli głównej. Zombi uzyskuje tu klasyczną postać powolnego potwora łaknącego ludzkiego mięsa, a jego groza jest grozą anomalii - zawieszony pomiędzy życiem i śmiercią jest karykaturą nas wszystkich. Romero jako pierwszy odkrył prawdę powtórzoną w "The Walking Dead" - żywi są daleko bardziej groźni od nieumarłych.

Oszczędna atmosfera debiutu Romero wkrótce ustąpiła krwawym jatkom, w czym celowali zwłaszcza Włosi. Ich kręcone za grosze filmy często podszywały się pod zachodnie tytuły. Właściwie pozbawione scenariusza próbowały zjednać widza niepokojącą atmosferą, celebrowaniem makabry i absurdem - był zombi podwodny walczący z rekinem i zombi dziecięcy, lgnący do piersi matczynej.



Ale pojawiały się też próby poważniejszego uchwycenia tematu. Ten sam Romero w "Świcie żywych trupów" (1978) odszedł od horroru w stronę ponurej satyry społecznej. Zombi wdzierają się tu do galerii handlowej i ulegają parodii konsumpcyjnego szaleństwa. Pchają wózki, trącają stojaki z ubraniami i tępo patrzą na masy towarów, równie niepotrzebne po śmierci, jak za życia. Toporne? Owszem, ale także celne.

U progu nowego milenium świat doznał gwałtownego przyspieszenia. Zombi również. W "28 dni później" Danny'ego Boyle'a zainfekowani ludzie działają jak wataha gnająca po łup. Są szybcy, silni i głupi. Film Boyle'a wypada uznać za najlepszy horror o zombi, prawdziwe zwieńczenie tematu. Później nie wydarzyło się już nic ciekawego w tym segmencie gatunkowym, chyba że podoba nam się niedawny "World War Z" z Bradem Pittem.

Dziś zombi jest jak klucz uniwersalny albo klocek Lego. Doskonale rozumie się choćby z komedią ("Wysyp żywych trupów" z Simonem Peggiem, "O miłości i śmierci" z Rupertem Everettem). W brytyjskim miniserialu "In The Flesh" (2013) opracowano lekarstwo zdolne trupa odtrupić - i zombi powraca między ludzi, którym zjadło najbliższych, co mam za metaforę wychodzenia z ciężkiego nałogu lub resocjalizacji przestępcy. A Francuzi w "Powracających" (2004) w ogóle rezygnują z makabry - tam zmarły powraca, ale nie jako potwór (czekam na polski film polityczny wykorzystujący ten motyw; "Solidarność", zombi i ZOMO - Polska tego potrzebuje).



Także "The Walking Dead", choć czerpie z horroru, to jednak od niego odchodzi. Pierwsze odcinki rzeczywiście koncentrowały się na walce z hordami żywych trupów. Szybko odkryto, jak sobie z nimi radzić - to łatwe jak sianokosy. W sezonie trzecim, skoncentrowanym na walce grupy Ricka z lokalnym satrapą, zombi stały się tylko ornamentem. Występują w widowiskach ku uciesze gawiedzi. Pomagają w egzekucjach. Gdy jakiś wyskoczy zza węgła, zaraz zarobi kulkę między oczy.

Mam nadzieję, że w czwartym, zaczynającym się właśnie sezonie będzie ich jeszcze mniej. A potem znikną zupełnie.

PS. Telewizja AMC poinformowała właśnie, że w 2014 r. zobaczymy piątą serię "The Walking Dead".


Źródło: Wyborcza.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz