25.10.2013
Teraz Lewandowski startuje dla niemieckiego klubu i Polacy biją mu brawo. Ja wtedy co słyszałem? Zdrajca! Rozmowa z Władysławem Kozakiewiczem
Donata Subbotko: Wiedzą pod Hanowerem, kim pan jest?
Władysław Kozakiewicz: Wystarczy, że Polacy pamiętają, nie czekam, żeby mnie rozpoznawano w Niemczech. Ale w ośrodku olimpijskim, gdzie trenuję zawodników, oczywiście kojarzą. W szkole, w której uczę wuefu - też. Dzieci pytają: ''Pan coś wygrał?''. ''No tak''. ''A medal pan ma?''. ''Mam''. ''A jaki?''. ''Złoty''. ''Naprawdę?''. Czasem im pokażę nagranie z zawodów, siadamy sobie, oglądamy, biją brawo. Nauczyciele nie są tacy ufni: ''Co z tego, że olimpiadę wygrałeś, skoro w Moskwie połowa zawodników nie startowała''.
I nie liczy się dla nich to, że pobił pan wtedy rekord świata?
- Jaki rekord: ''Nie wiadomo, czy normalnie skoczyłeś tak wysoko, czy się naszprycowałeś jak nasi enerdowscy zawodnicy''. Kiedyś tak to obśmiałem, że mówi mi potem taki jeden: ''Nie chcę, żebyś mi mówił dzień dobry''. Nie będę.
A ten pana słynny gest kojarzą?
- W ogóle nie wiedzą, o co chodzi.
Widzę, że wybrał pan polskie piwo. Dlatego, że dobre czy z powodów patriotycznych?
- Dlatego, że dobre. W Polsce jest dużo ciekawych smakowych piw robionych przez małe browary. Piwa czerwone, zielone, korzenne, miodowe... Kupuję czasem na spróbowanie i zabieram do Hanoweru. Chociaż częściej niż piwo wolimy z żoną wypić wieczorem long drinka, słodkiego, długo się go pije. Jestem smakowiec, mieszanki lubię, wymyślam.
Na wódce z tym swoim gestem na etykiecie mógłby pan nieźle zarobić.
- Wódka od Kozaka? Byłem niedawno ze szwagrem na zlocie harleyowców, faceci od rana do wieczora oglądali tylko motory, jak się dowiedzieli, że jest Kozakiewicz, to: ''Panie Władku, pan wypije ze mną''. Tak nie piję nigdy, nie ma takiej siły. Nie muszę pić, żeby się bawić, bez tego się bawię. W tej chwili jestem na etapie robienia nalewek - z aronii, malin, wiśni, ananasa czy imbiru. Mam swój ogród, drzewa owocowe. Specjalnie ich nie pielęgnuję, najsmaczniejszy owoc jest niczym niepryskany. Zrobi się po pięć różnych nalewek i starczy na rok. A w Polsce, wiadomo, rozpoczyna się przyjemnie, miło, wesoło, aż się wszyscy poprzewracają. Tylko że ja mam głowę po ojcu, nigdy się nie przewracam, oni leżą, ja idę do domu.
Pan zawsze taki dobrze nastrojony?
- Jak się ludzie kłócą, to odpuszczam. I o polityce nie rozmawiam, zwłaszcza w Polsce. Mam polską telewizję, żebym wiedział, co się dzieje, ale polityków prawie nie oglądam, bobym się, kurczę, załamał. Demokracja nie jest po to, żeby każdy mówił, co chce. Są granice. W Niemczech powiesz za dużo, obrazisz, jesteś ukarany.
Kwestia umiejętności czy temperamentu?
- Kultury. Tu się ludzie zabijają słowem. Ja w życiu nikomu nic nie zrobiłem złego. Skakałem o tyczce, wygrywałem, byłem dobry. Niektórym to nie pasowało, ale ogólnie odbierano mnie pozytywnie. A jak wystartowałem do Sejmu, raptem ludzie przestali mnie lubić. Chciałem coś dobrego zrobić, dać swoje doświadczenie, pomysły. To było z mojej strony czyste, niezepsute, ale nie zostałem wybrany. Jaki byłem przeklinany, że nie startowałem z PiS-u! Ile jobów dostałem! A kiedy byłem w Nowym Jorku, to mnie opluli, normalnie mnie opluli. PiS-owska Polonia, która myśli, że może pluć i że tym pluciem coś zdziała. Tam sobie żyją i chcą, żeby Polacy tutaj gorzej mieli - bo oni tam mają lepiej, i niech tak zostanie, po to pojechali.
Dwie najlepsze dekady - fragment dokumentu ''Złote czasy polskiego sportu''
Może liczyli na pana, kiedyś pokazał się pan z Lechem Kaczyńskim, a startował pan z listy PSL-u, co średnio do pana pasowało.
- Pokazywałem się z Gierkiem, Wałęsą, Kwaśniewskim, Kaczyńskim, bo oni się chcieli ze mną pokazać, tak bywa ze znanymi sportowcami. A że startowałem z PSL-u? Jestem za Platformą, ale stamtąd nikt mnie nie prosił, a sam nie pójdę przecież. Jestem prostolinijny, nie nadaję się do polityki. W polityce w trakcie zawodów zmienia się kierunek biegu, tak się miało biec, za chwilę biegnie się inaczej. Ja tak nie potrafię. Ale teraz świat Polskę chwali. Oczywiście, nie da się wszystkiego zrobić od razu. Nie jesteśmy jak NRD, co dostało dobrego wujka z RFN, który za wszystko płacił. Polacy nie mają dobrych wujków. Sami musimy sobie radzić. I jest dobrze. Pokazują nas jako kraj, który zrobił niesamowity postęp w ostatnich latach.
Ale i tak lepiej się żyje w Niemczech niż w Polsce?
- Tam jest większa pewność tego, co się ma. Jestem spokojny o moją emeryturę i emerytury moich dzieci. Nie wyobrażam sobie, żebym tu pracował. Jako nauczyciel wuefu musiałbym chyba dorabiać, sprzątając ulice. Mieszkając w Niemczech, zarabiam wystarczająco dużo. A polski charakter jeszcze mi tam służy.
Władysław Kozakiewicz: Wystarczy, że Polacy pamiętają, nie czekam, żeby mnie rozpoznawano w Niemczech. Ale w ośrodku olimpijskim, gdzie trenuję zawodników, oczywiście kojarzą. W szkole, w której uczę wuefu - też. Dzieci pytają: ''Pan coś wygrał?''. ''No tak''. ''A medal pan ma?''. ''Mam''. ''A jaki?''. ''Złoty''. ''Naprawdę?''. Czasem im pokażę nagranie z zawodów, siadamy sobie, oglądamy, biją brawo. Nauczyciele nie są tacy ufni: ''Co z tego, że olimpiadę wygrałeś, skoro w Moskwie połowa zawodników nie startowała''.
I nie liczy się dla nich to, że pobił pan wtedy rekord świata?
- Jaki rekord: ''Nie wiadomo, czy normalnie skoczyłeś tak wysoko, czy się naszprycowałeś jak nasi enerdowscy zawodnicy''. Kiedyś tak to obśmiałem, że mówi mi potem taki jeden: ''Nie chcę, żebyś mi mówił dzień dobry''. Nie będę.
A ten pana słynny gest kojarzą?
- W ogóle nie wiedzą, o co chodzi.
Widzę, że wybrał pan polskie piwo. Dlatego, że dobre czy z powodów patriotycznych?
- Dlatego, że dobre. W Polsce jest dużo ciekawych smakowych piw robionych przez małe browary. Piwa czerwone, zielone, korzenne, miodowe... Kupuję czasem na spróbowanie i zabieram do Hanoweru. Chociaż częściej niż piwo wolimy z żoną wypić wieczorem long drinka, słodkiego, długo się go pije. Jestem smakowiec, mieszanki lubię, wymyślam.
Na wódce z tym swoim gestem na etykiecie mógłby pan nieźle zarobić.
- Wódka od Kozaka? Byłem niedawno ze szwagrem na zlocie harleyowców, faceci od rana do wieczora oglądali tylko motory, jak się dowiedzieli, że jest Kozakiewicz, to: ''Panie Władku, pan wypije ze mną''. Tak nie piję nigdy, nie ma takiej siły. Nie muszę pić, żeby się bawić, bez tego się bawię. W tej chwili jestem na etapie robienia nalewek - z aronii, malin, wiśni, ananasa czy imbiru. Mam swój ogród, drzewa owocowe. Specjalnie ich nie pielęgnuję, najsmaczniejszy owoc jest niczym niepryskany. Zrobi się po pięć różnych nalewek i starczy na rok. A w Polsce, wiadomo, rozpoczyna się przyjemnie, miło, wesoło, aż się wszyscy poprzewracają. Tylko że ja mam głowę po ojcu, nigdy się nie przewracam, oni leżą, ja idę do domu.
Pan zawsze taki dobrze nastrojony?
- Jak się ludzie kłócą, to odpuszczam. I o polityce nie rozmawiam, zwłaszcza w Polsce. Mam polską telewizję, żebym wiedział, co się dzieje, ale polityków prawie nie oglądam, bobym się, kurczę, załamał. Demokracja nie jest po to, żeby każdy mówił, co chce. Są granice. W Niemczech powiesz za dużo, obrazisz, jesteś ukarany.
Kwestia umiejętności czy temperamentu?
- Kultury. Tu się ludzie zabijają słowem. Ja w życiu nikomu nic nie zrobiłem złego. Skakałem o tyczce, wygrywałem, byłem dobry. Niektórym to nie pasowało, ale ogólnie odbierano mnie pozytywnie. A jak wystartowałem do Sejmu, raptem ludzie przestali mnie lubić. Chciałem coś dobrego zrobić, dać swoje doświadczenie, pomysły. To było z mojej strony czyste, niezepsute, ale nie zostałem wybrany. Jaki byłem przeklinany, że nie startowałem z PiS-u! Ile jobów dostałem! A kiedy byłem w Nowym Jorku, to mnie opluli, normalnie mnie opluli. PiS-owska Polonia, która myśli, że może pluć i że tym pluciem coś zdziała. Tam sobie żyją i chcą, żeby Polacy tutaj gorzej mieli - bo oni tam mają lepiej, i niech tak zostanie, po to pojechali.
Dwie najlepsze dekady - fragment dokumentu ''Złote czasy polskiego sportu''
Może liczyli na pana, kiedyś pokazał się pan z Lechem Kaczyńskim, a startował pan z listy PSL-u, co średnio do pana pasowało.
- Pokazywałem się z Gierkiem, Wałęsą, Kwaśniewskim, Kaczyńskim, bo oni się chcieli ze mną pokazać, tak bywa ze znanymi sportowcami. A że startowałem z PSL-u? Jestem za Platformą, ale stamtąd nikt mnie nie prosił, a sam nie pójdę przecież. Jestem prostolinijny, nie nadaję się do polityki. W polityce w trakcie zawodów zmienia się kierunek biegu, tak się miało biec, za chwilę biegnie się inaczej. Ja tak nie potrafię. Ale teraz świat Polskę chwali. Oczywiście, nie da się wszystkiego zrobić od razu. Nie jesteśmy jak NRD, co dostało dobrego wujka z RFN, który za wszystko płacił. Polacy nie mają dobrych wujków. Sami musimy sobie radzić. I jest dobrze. Pokazują nas jako kraj, który zrobił niesamowity postęp w ostatnich latach.
Ale i tak lepiej się żyje w Niemczech niż w Polsce?
- Tam jest większa pewność tego, co się ma. Jestem spokojny o moją emeryturę i emerytury moich dzieci. Nie wyobrażam sobie, żebym tu pracował. Jako nauczyciel wuefu musiałbym chyba dorabiać, sprzątając ulice. Mieszkając w Niemczech, zarabiam wystarczająco dużo. A polski charakter jeszcze mi tam służy.
W jaki sposób?
- Niemcy są ustawieni jak w kwadracikach na planszy, nie wiedzą, że linie można przekraczać. Nauczyciele przychodzą, wychodzą i robią to, czego ich nauczono, a ja wszystko zmieniam, żeby robić to lepiej. Zanim przyjęto mnie do pracy, dostałem instrukcję, jak nauczyciel ma się zachowywać, żeby nie stwarzać problemów i być wobec uczniów tym, który ma zawsze rację, a ja ni cholery tak nie potrafię. To mnie ostatnio męczy, ci moi koledzy. Nie chcą się przyzwyczaić, że pracuję po swojemu, więcej i często za darmo, po to, żeby mieć wyniki. W sporcie nie ma tak, że kończę trening w połowie i idę do domu. Muszę jeszcze tę godzinę zostać, żeby dzieci były dobre w tym czy w tamtym, i dzieci mnie za to lubią. Z żartem do nich podchodzę, nie tak sztywno. Zajęcia mają różnorodne, choć do tyczki jest największa kolejka. Ale i tak za bardzo poukładane są te szkraby. Drzewa przy szkole stoją, jako dzieciak ciągle bym na nich siedział, a tam nikt nie wchodzi na te drzewa. Tego nie wolno, tamtego nie wolno. Wprowadzam niepokój w niemiecki porządek.
Pytają mnie czasem, kiedy wrócę do Polski. Po co mam wracać? W Polsce nie mam nic. Jest brat i siostra, mamy kontakt, ale mama mi umarła w tym roku. Mówię o tym bez smutku, bo chciała doczekać dziewięćdziesiątki i doczekała. W zeszłym roku mówi do mnie: ''Teraz mogę umierać''. Pytam dlaczego. Ona: ''A bo mam 90 lat''. Ja: ''Jakie 90? Jeszcze rok przecież''. A mama: ''O cholera, rzeczywiście...''. No, to poczekała i w tym roku umarła. Taka właśnie była moja mama. Pogodna, chociaż miała ciężkie życie.
Czas leci, ja też za chwilę skończę sześćdziesiątkę. Nie przeraża mnie ten wynik, tylko że z roku na rok coraz wolniej chodzę. Na emeryturę nie czekam, może jako trener do Miami wyjadę. Wolałbym jak najdłużej pracować, chociaż już nie biegam z zawodnikami, bo zoperowałem jedno kolano trzy razy, drugie kolano trzy razy, stopy obydwie mam zoperowane i lewy bark, i prawy mam sztuczny z nową główką i panewką...
Kozakiewicz jest syntetyczny?
- To się popsuło, tamto się popsuło, cena za sport oczywiście. Oliwić nie trzeba. Ważne, żeby głowa pracowała.
Od 13. do 37. roku życia skakałem o tyczce. Setki tysięcy skoków. Na jednej nodze, na drugiej. Na treningach dźwiganie ciężarów po 200-250 kilo, z przysiadami. Próbuję utrzymać formę, tylko co robić, jak kolana bolą? Żeby się nie roztyć, przed południem i po południu wiosłuję na maszynie do wiosłowania. A gotować lubię. Mam za sobą szkoły gastronomiczne, bo ojciec kazał. Lubię, jak komuś smakuje, a gotuję tak, żeby smakowało. Złości mnie, kiedy moja żona Ania przychodzi spóźniona na obiad. Nie chcę, żeby mi pomagała, tylko żeby usiadła przy stole, ja jej przyniosę i żeby zjadła. Dla niej to robię. Zawsze wszystko robiłem dla kogoś.
Dla kogo pan skakał?
- W Polsce to dla ojczyzny się skakało. Najpierw dla klubu Bałtyk Gdynia, później dla Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Ale w Moskwie dla żony i brata, bo to Edward nauczył mnie skakać.
Dzięki temu wyrwał pana z domu.
- Ile razy się mówi o kimś, kto kogoś zabije: a, bo on miał ciężkie dzieciństwo i mu poszło na psychikę. Jakie, kurka wodna, ciężkie dzieciństwo? To ja już powinienem z dwudziestu zamordować i bombę podłożyć!
Urodziłem się w Małych Solecznikach pod Wilnem. W 1957 r. przyjechaliśmy do Gdyni, miałem cztery lata. Wróciłem tam w wieku 17 lat. Byłem na zawodach w Wilnie, wsiadłem do autobusu do Solecznik i poszedłem prosto do siebie, nikogo nie musiałem pytać o drogę. Nie było już domu, same kamienie. Drugi raz odwiedziłem to miejsce z Władkiem Komarem, który też pochodził spod Wilna, jego rodzina miała pałac w Komarowie. Jak go tam zobaczyli, padli na kolana, bo ''kniaź Komar przyjechał''. Przyjaźniliśmy się z Władkiem, on był duży Wolly, ja mały. Tak w Ameryce na nas mówili.
Z Solecznik pamiętam przebłyski: jak dostawałem kopniaka i fruwałem po chałupie, czy w twarz, czy pasem. Ojciec nauczył się szyć trochę i pracował jako krawiec. Ale jełop był, trzy klasy podstawówki. Nie chciał pracować, wściekły był na wszystko. Chorobliwie. Krowa się zerwała ze sznurka, to tak ją walił kłodą, że rogi połamał.
''Sport w PRL'' - fragment cyklu dokumentalnego PWN o polskim sporcie
Najnormalniejszy sadysta. Jak wytłumaczyć sadystę? Widział krew, to mocniej bił. Nie kończył na paru pasach przez tyłek - jakbym tak dostał, tobym się oblizał i cicho siedział. Ale nie, bił, abyś poczuł. Brał pas i sprzączką uderzał. Żeby krew poleciała. Jak bił, krew była na ścianach, wszędzie. Pokój, w którym mieszkaliśmy w piątkę w Gdyni, miał 18 metrów, to gdzie można było uciec?
Mama nie próbowała odejść od niego?
- Pytaliśmy ją potem z siostrą i bratem, dlaczego się nie rozwiodła. Ona: ''Nie wiem''. Ze strachu oczywiście. Że mógłby ją zamordować. Był zdolny do tego. Wszystkie zęby jej wybił. Pięścią, doniczką, deską, co było pod ręką.
Jak miałem sześć lat, poszedłem za jakąś orkiestrą na ulicy. Kiedy mnie znaleźli, mama wyrwała ojcu pas i sama mnie okładała, ale już nie sprzączką, tylko drugą stroną. Żeby tylko on nie bił, boby mnie chyba zabił wtedy. Byłem jej wdzięczny.
I tak najmniej z nich dostawałem, byłem najmłodszy, wesoły rozrabiaka. Jak ojciec wstawał do pracy, to bliny z nim pojadałem. I nogi mu myłem wieczorami. Brat i siostra nigdy tego nie robili, ja tak. Byłem mały chłopaczek, a to ojciec. Jak bił, to widocznie trzeba było. A jak łzy leciały, to nie mogłem zajęczeć, jakbym zajęczał, jeszcze bym dostał. Nikt nic nie mówił. Był strach, bo ten facet był czerstwy. Niższy ode mnie, ale ręka jak bochenek chleba. Taki chłop z roli.
Alkoholik?
- Pił zawsze. W Solecznikach wszyscy pili. Dziadek zmarł, bo pijany upadł na bronę odwróconą kolcami do góry. Ale ojciec najgorszy był trzeźwy albo na kacu. Gdy pił, był zadowolony. W Gdyni każdego, kto przychodził do domu, musieliśmy całować w rękę - obszczymury, pijaczki. On był pan, my dzieci pana.
- Niemcy są ustawieni jak w kwadracikach na planszy, nie wiedzą, że linie można przekraczać. Nauczyciele przychodzą, wychodzą i robią to, czego ich nauczono, a ja wszystko zmieniam, żeby robić to lepiej. Zanim przyjęto mnie do pracy, dostałem instrukcję, jak nauczyciel ma się zachowywać, żeby nie stwarzać problemów i być wobec uczniów tym, który ma zawsze rację, a ja ni cholery tak nie potrafię. To mnie ostatnio męczy, ci moi koledzy. Nie chcą się przyzwyczaić, że pracuję po swojemu, więcej i często za darmo, po to, żeby mieć wyniki. W sporcie nie ma tak, że kończę trening w połowie i idę do domu. Muszę jeszcze tę godzinę zostać, żeby dzieci były dobre w tym czy w tamtym, i dzieci mnie za to lubią. Z żartem do nich podchodzę, nie tak sztywno. Zajęcia mają różnorodne, choć do tyczki jest największa kolejka. Ale i tak za bardzo poukładane są te szkraby. Drzewa przy szkole stoją, jako dzieciak ciągle bym na nich siedział, a tam nikt nie wchodzi na te drzewa. Tego nie wolno, tamtego nie wolno. Wprowadzam niepokój w niemiecki porządek.
Pytają mnie czasem, kiedy wrócę do Polski. Po co mam wracać? W Polsce nie mam nic. Jest brat i siostra, mamy kontakt, ale mama mi umarła w tym roku. Mówię o tym bez smutku, bo chciała doczekać dziewięćdziesiątki i doczekała. W zeszłym roku mówi do mnie: ''Teraz mogę umierać''. Pytam dlaczego. Ona: ''A bo mam 90 lat''. Ja: ''Jakie 90? Jeszcze rok przecież''. A mama: ''O cholera, rzeczywiście...''. No, to poczekała i w tym roku umarła. Taka właśnie była moja mama. Pogodna, chociaż miała ciężkie życie.
Czas leci, ja też za chwilę skończę sześćdziesiątkę. Nie przeraża mnie ten wynik, tylko że z roku na rok coraz wolniej chodzę. Na emeryturę nie czekam, może jako trener do Miami wyjadę. Wolałbym jak najdłużej pracować, chociaż już nie biegam z zawodnikami, bo zoperowałem jedno kolano trzy razy, drugie kolano trzy razy, stopy obydwie mam zoperowane i lewy bark, i prawy mam sztuczny z nową główką i panewką...
Kozakiewicz jest syntetyczny?
- To się popsuło, tamto się popsuło, cena za sport oczywiście. Oliwić nie trzeba. Ważne, żeby głowa pracowała.
Od 13. do 37. roku życia skakałem o tyczce. Setki tysięcy skoków. Na jednej nodze, na drugiej. Na treningach dźwiganie ciężarów po 200-250 kilo, z przysiadami. Próbuję utrzymać formę, tylko co robić, jak kolana bolą? Żeby się nie roztyć, przed południem i po południu wiosłuję na maszynie do wiosłowania. A gotować lubię. Mam za sobą szkoły gastronomiczne, bo ojciec kazał. Lubię, jak komuś smakuje, a gotuję tak, żeby smakowało. Złości mnie, kiedy moja żona Ania przychodzi spóźniona na obiad. Nie chcę, żeby mi pomagała, tylko żeby usiadła przy stole, ja jej przyniosę i żeby zjadła. Dla niej to robię. Zawsze wszystko robiłem dla kogoś.
Dla kogo pan skakał?
- W Polsce to dla ojczyzny się skakało. Najpierw dla klubu Bałtyk Gdynia, później dla Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Ale w Moskwie dla żony i brata, bo to Edward nauczył mnie skakać.
Dzięki temu wyrwał pana z domu.
- Ile razy się mówi o kimś, kto kogoś zabije: a, bo on miał ciężkie dzieciństwo i mu poszło na psychikę. Jakie, kurka wodna, ciężkie dzieciństwo? To ja już powinienem z dwudziestu zamordować i bombę podłożyć!
Urodziłem się w Małych Solecznikach pod Wilnem. W 1957 r. przyjechaliśmy do Gdyni, miałem cztery lata. Wróciłem tam w wieku 17 lat. Byłem na zawodach w Wilnie, wsiadłem do autobusu do Solecznik i poszedłem prosto do siebie, nikogo nie musiałem pytać o drogę. Nie było już domu, same kamienie. Drugi raz odwiedziłem to miejsce z Władkiem Komarem, który też pochodził spod Wilna, jego rodzina miała pałac w Komarowie. Jak go tam zobaczyli, padli na kolana, bo ''kniaź Komar przyjechał''. Przyjaźniliśmy się z Władkiem, on był duży Wolly, ja mały. Tak w Ameryce na nas mówili.
Z Solecznik pamiętam przebłyski: jak dostawałem kopniaka i fruwałem po chałupie, czy w twarz, czy pasem. Ojciec nauczył się szyć trochę i pracował jako krawiec. Ale jełop był, trzy klasy podstawówki. Nie chciał pracować, wściekły był na wszystko. Chorobliwie. Krowa się zerwała ze sznurka, to tak ją walił kłodą, że rogi połamał.
''Sport w PRL'' - fragment cyklu dokumentalnego PWN o polskim sporcie
Najnormalniejszy sadysta. Jak wytłumaczyć sadystę? Widział krew, to mocniej bił. Nie kończył na paru pasach przez tyłek - jakbym tak dostał, tobym się oblizał i cicho siedział. Ale nie, bił, abyś poczuł. Brał pas i sprzączką uderzał. Żeby krew poleciała. Jak bił, krew była na ścianach, wszędzie. Pokój, w którym mieszkaliśmy w piątkę w Gdyni, miał 18 metrów, to gdzie można było uciec?
Mama nie próbowała odejść od niego?
- Pytaliśmy ją potem z siostrą i bratem, dlaczego się nie rozwiodła. Ona: ''Nie wiem''. Ze strachu oczywiście. Że mógłby ją zamordować. Był zdolny do tego. Wszystkie zęby jej wybił. Pięścią, doniczką, deską, co było pod ręką.
Jak miałem sześć lat, poszedłem za jakąś orkiestrą na ulicy. Kiedy mnie znaleźli, mama wyrwała ojcu pas i sama mnie okładała, ale już nie sprzączką, tylko drugą stroną. Żeby tylko on nie bił, boby mnie chyba zabił wtedy. Byłem jej wdzięczny.
I tak najmniej z nich dostawałem, byłem najmłodszy, wesoły rozrabiaka. Jak ojciec wstawał do pracy, to bliny z nim pojadałem. I nogi mu myłem wieczorami. Brat i siostra nigdy tego nie robili, ja tak. Byłem mały chłopaczek, a to ojciec. Jak bił, to widocznie trzeba było. A jak łzy leciały, to nie mogłem zajęczeć, jakbym zajęczał, jeszcze bym dostał. Nikt nic nie mówił. Był strach, bo ten facet był czerstwy. Niższy ode mnie, ale ręka jak bochenek chleba. Taki chłop z roli.
Alkoholik?
- Pił zawsze. W Solecznikach wszyscy pili. Dziadek zmarł, bo pijany upadł na bronę odwróconą kolcami do góry. Ale ojciec najgorszy był trzeźwy albo na kacu. Gdy pił, był zadowolony. W Gdyni każdego, kto przychodził do domu, musieliśmy całować w rękę - obszczymury, pijaczki. On był pan, my dzieci pana.
Połowę naszego mieszkania zajmował pokój, reszta to korytarz, kuchnia i łazienka. Co tu jeszcze włożyć? Dziesięć królików, przynajmniej dziesięć ich było. Pod piecem kaflowym siedziały w zakamarku, ogrodzone. Bawiliśmy się z nimi, miały swoje imiona, później w łeb i na stół. Ojciec zabijał. Kiedyś mówi do mnie: ''Weź się naucz, w łeb go walnij'', i dał mi pilnik metalowy z drewnianą rączką. Puknąłem tą rączką w łeb królika, za lekko. Królik patrzy na mnie. I nic. Ojciec: ''Żaden mężczyzna, gówno jesteś''. I walnął królika mocno raz i drugi, królik się potelepał i po bólu. W życiu królika nie zabiłem.
Mama była dozorczynią i zarabiała mało, ojciec rozładowywał statki i wszystko przepijał. Dostawaliśmy zapomogę i ubranka w szkole. Z dziesięć lat miałem, jak pomagałem w warzywniaku, lubił mnie sprzedawca, czasem dawał coś do domu. A jak gdzieś pół jabłka leżało obgryzione, to dla mnie i pół jabłka było dobre. To nie jest łatwo opowiedzieć. Takich sytuacji było dużo. Łatwiej zapomnieć.
Przecież myśmy pracowali. Wstawaliśmy z mamą o piątej, patrzyliśmy, czy spadł śnieg, jak spadł, to szuflę i odśnieżaliśmy chodniki. W wakacje jechało się szczotą cztery klatki schodowe od góry do dołu. Tylko na koloniach się odpoczywało.
Edwarda najbardziej bił, mojego starszego o pięć lat brata. Ojciec łamał mu krzesła na plecach, a on się nawet nie zająknął. Do dzisiaj wszystko w sobie trzyma. Szybko odszedł z domu. Trenował skoki i mnie pociągnął. Urwisty był. Z nas nikogo by nie uderzył, ale jak ktoś go zaczepił na ulicy, od razu lał. Tak, że ten drugi nie wstawał. Chciał uprzedzić, być pierwszy, wiedział z domu, że silniejszy wygrywa. Teraz są różne instytucje, mówi się o ''przemocy w rodzinie'', a wtedy kogo to obchodziło? W szkole wiedzieli i oddźwięku nie było.
Wiedzieli?
- W tamtym czasie nauczyciel potrafił dziecko wytargać czy woźny, co dopiero ojciec. Rodzic mówi, dziecko ma robić. A ja jeszcze miałem taką wychowawczynię ze starszego pokolenia, Opałkowa się nazywała, która żądała, żeby to ojciec podpisywał uwagi, nie matka, bo wiedziała, że ojciec mnie leje. Kiedyś, chyba w czwartej klasie byłem, jak spytała o podpis ojca, to zdjąłem koszulę i pokazałem jej plecy. Mówię, że tu widać wyraźnie. Potem matka poszła do dyrektora przenieść mnie do innej, równoległej klasy.
Niedawno w mojej szkole taki brzdąc poszedł do dyrektora: ''Bo pan Kozakiewicz krzyczy na mnie''. Faktycznie krzyczałem. A on po prostu poszedł i powiedział. A my? Jak ojciec zbił mamę, to szła na pogotowie, później do pracy, a gdy ktoś ją pytał, to mówiła, że przewróciła się na schodach albo spadła z drabiny. Jakby powiedziała prawdę, to ktoś by przekazał dalej i potem by wróciło do naszego domu. Strach był większy niż boleści.
Byliście rodziną katolicką.
- Co niedziela szliśmy do kościoła, ojciec był ministrantem jako młody chłopak. Chodziłem na religię. To, o czym się dopiero teraz mówi tyle w mediach, odczułem na własnej skórze. To znaczy księdzu moje pośladki bardzo się podobały. Jak coś zawiniłem, brał mnie na rózgi, przy okazji dotykał i głaskał. Inni chłopcy też na rózgi chodzili. Jeszcze 13 lat nie miałem. W 1966 r. zeszyt od religii zamieniłem na dzienniczek treningów i przestałem chodzić do kościoła. To, co miałem w domu, to był prawdziwy problem, a że mnie ksiądz pogłaskał po dupce - pies go trącał. Nie mówiło się o tym nikomu, po co? Dopiero żonie powiedziałem.
Mama była dozorczynią i zarabiała mało, ojciec rozładowywał statki i wszystko przepijał. Dostawaliśmy zapomogę i ubranka w szkole. Z dziesięć lat miałem, jak pomagałem w warzywniaku, lubił mnie sprzedawca, czasem dawał coś do domu. A jak gdzieś pół jabłka leżało obgryzione, to dla mnie i pół jabłka było dobre. To nie jest łatwo opowiedzieć. Takich sytuacji było dużo. Łatwiej zapomnieć.
Przecież myśmy pracowali. Wstawaliśmy z mamą o piątej, patrzyliśmy, czy spadł śnieg, jak spadł, to szuflę i odśnieżaliśmy chodniki. W wakacje jechało się szczotą cztery klatki schodowe od góry do dołu. Tylko na koloniach się odpoczywało.
Edwarda najbardziej bił, mojego starszego o pięć lat brata. Ojciec łamał mu krzesła na plecach, a on się nawet nie zająknął. Do dzisiaj wszystko w sobie trzyma. Szybko odszedł z domu. Trenował skoki i mnie pociągnął. Urwisty był. Z nas nikogo by nie uderzył, ale jak ktoś go zaczepił na ulicy, od razu lał. Tak, że ten drugi nie wstawał. Chciał uprzedzić, być pierwszy, wiedział z domu, że silniejszy wygrywa. Teraz są różne instytucje, mówi się o ''przemocy w rodzinie'', a wtedy kogo to obchodziło? W szkole wiedzieli i oddźwięku nie było.
Wiedzieli?
- W tamtym czasie nauczyciel potrafił dziecko wytargać czy woźny, co dopiero ojciec. Rodzic mówi, dziecko ma robić. A ja jeszcze miałem taką wychowawczynię ze starszego pokolenia, Opałkowa się nazywała, która żądała, żeby to ojciec podpisywał uwagi, nie matka, bo wiedziała, że ojciec mnie leje. Kiedyś, chyba w czwartej klasie byłem, jak spytała o podpis ojca, to zdjąłem koszulę i pokazałem jej plecy. Mówię, że tu widać wyraźnie. Potem matka poszła do dyrektora przenieść mnie do innej, równoległej klasy.
Niedawno w mojej szkole taki brzdąc poszedł do dyrektora: ''Bo pan Kozakiewicz krzyczy na mnie''. Faktycznie krzyczałem. A on po prostu poszedł i powiedział. A my? Jak ojciec zbił mamę, to szła na pogotowie, później do pracy, a gdy ktoś ją pytał, to mówiła, że przewróciła się na schodach albo spadła z drabiny. Jakby powiedziała prawdę, to ktoś by przekazał dalej i potem by wróciło do naszego domu. Strach był większy niż boleści.
Byliście rodziną katolicką.
- Co niedziela szliśmy do kościoła, ojciec był ministrantem jako młody chłopak. Chodziłem na religię. To, o czym się dopiero teraz mówi tyle w mediach, odczułem na własnej skórze. To znaczy księdzu moje pośladki bardzo się podobały. Jak coś zawiniłem, brał mnie na rózgi, przy okazji dotykał i głaskał. Inni chłopcy też na rózgi chodzili. Jeszcze 13 lat nie miałem. W 1966 r. zeszyt od religii zamieniłem na dzienniczek treningów i przestałem chodzić do kościoła. To, co miałem w domu, to był prawdziwy problem, a że mnie ksiądz pogłaskał po dupce - pies go trącał. Nie mówiło się o tym nikomu, po co? Dopiero żonie powiedziałem.
Rok 2010, Kozakiewicz polityk: ''Nie chcę mówić o rzeczach, o których nie mam pojęcia''
Jak byłem kiedyś na kolonii, wychowawca przychodził nam do łóżek. Do mnie też się tulił, ale nie pozwalałem zbytnio. Próbował, to się odwracałem raz czy drugi i więcej nie przyszedł, ale widziałem, czego chciał od innych. To było poważniejsze niż samo głaskanie. Jesteś dzieckiem, nie masz nic do powiedzenia - tak było. Dzieci się nie słuchało w tamtym czasie. To jak się dziwić, dlaczego myśmy w domu nic z ojcem nie zrobili?
On przynosił z portu wszystko, co mógł, kradł. Kto powiedział coś kiedyś na niego? Nikt. Wtedy, za Gomułki, każdy patrzył tylko, jak przeżyć. Sąsiadów nic nie obchodziło. Pewnie domyślali się na pogotowiu. Dostałem kiedyś podstawą deski do krojenia prostopadle w nos, straciłem przytomność, nos złamany, krew leciała. Mama przyszła, na pogotowie i wyprostowali. Wracamy, ojciec miły, jakby to nie on zrobił. Czasem ktoś spytał, dlaczego nie pójdziemy na milicję. To idź i przyjdź potem do domu. Myśmy mieli naszą czwórkę, wiedzieliśmy, że przetrwamy. Do dzisiaj jesteśmy z siostrą i bratem związani. Im więcej przeciwności, tym człowiek się staje silniejszy.
Tak się tylko mówi.
- No, jest człowiek poraniony.
Raz mu się postawiłem. Drobiazg, a pamiętam. Ojciec rozlał wodę w kuchni i do mnie, żebym wytarł. Mówię, że tata rozlał, dlaczego mam wytrzeć. Wszyscy uciekli po kątach. Popatrzył na mnie zaskoczony, wziął ścierkę i wytarł.
Kiedy pan zrozumiał, że takie życie nie jest normalne?
- Jak wyszedłem z domu.
Dopiero?
- Miałem 18 lat, byłem już na tyle dobry w sporcie, że klub udostępnił mi pokój i się wyprowadziłem. Bo jak masz 18 lat, to gdzieś trzeba iść.
Potem, jak byłem wyższy i mocniejszy od niego, powiedziałem, że ostatni raz podnosi rękę na mamę i niech uważa. Tylko że ja go nawet nie dotknąłem nigdy.
Ale wybaczył mu pan?
- Nie byłem na jego grobie. W mojej pamięci nie jest ojcem. Leży w Gdyni, na tym samym cmentarzu co mama, ale osobno. Umarł w 1985 czy 1986, a może później, przepity, zmęczony. Jak zadzwonili do mamy - była wtedy u mnie w Hanowerze - powiedziała: ''Nareszcie''.
Jak pan sobie radził sam ze sobą?
- Postanowiłem nie być taki jak on, i to się udało. Nigdy moich cór nie zbiłem, czasem dostały klapsa ode mnie czy od żony, ale jesteśmy tak związani, że nie przypuszczam, aby mogły powiedzieć złe słowo. Kasia jest aktorką i reżyserem, Małgosia dziennikarką zajmującą się modą i jeździ po świecie, wnuczki mam dwie malutkie. Sam skończyłem studia, w sporcie mi wyszło i mam świetną rodzinę. Ale chcę powiedzieć, że nie zawsze jest tak ładnie, jak się wydaje. Mnie ludzie widzą jako kogoś, kto wygrywał, widzą gest Kozakiewicza, pieniądze, medale. Miał piękne życie, wszystko, co trzeba.
Ile ma pan medali?
- Kiedyś było ze 30-40 kilo. Setki. Najcenniejsze są dwa - złoty medal olimpijski z Moskwy i srebrny z mistrzostw Europy w Rzymie w 1974 r., jeden z pierwszych moich medali. Byłem drugi, ale poczułem, że zaczęła się moja kariera, chociaż już w 1973, jako 20-latek, biłem rekordy.
Pamiętam, jak pobiegłem kiedyś po zawodach do domu powiedzieć, że pobiłem rekord Polski, zdobywając czwarty wynik na świecie, a ojciec spytał: ''Ale w czym?''. Nie wiedział dokładnie, co robię, że sport trenujemy z Edkiem, tylko tyle.
Lipiec 1980. Władysław Kozakiewicz z żoną Anną i córką Katarzyną
Za jedne z pierwszych pieniędzy kupił pan adapter i płyty. Jakie?
- Węgierskiego zespołu Omega, pewnie Demarczyk, Czerwonych Gitar, Niebiesko-Czarnych i oczywiście Niemena. Jego płyta ''Sukces'' była najlepsza, ta, gdzie na żółto-niebieskiej okładce stoi w hipisowskim kożuszku. Jego piosenki znałem na pamięć, właśnie tytułowy ''Sukces'' to moja ulubiona: ''Sukces - dla mnie słowo to/ ma tylko jeden sens./ Sukces to znaczy zamknąć ciebie w swych ramionach/ zapomnieć o istnieniu świata/ i usłyszeć, jak szalone serce drży''.
O miłości?
- Jestem liryczny troszeczkę. Kobiety dają dużo przyjemności w sensie patrzenia na nie, na ich uśmiech. Tak delikatne, że nawet nakrzyczeć na nie ciężko. I porozmawiać z nimi można inaczej niż z mężczyznami. W moim życiu było bardzo dużo kobiet - czy na dłuższy okres, to znaczy parę miesięcy, bo nie miałem więcej czasu, czy na one night stand. Sport to praca, która zabiera nam życie, ale nie jesteśmy przecież cyborgami.
12 lat byłem niemal poza domem, na obozach, zgrupowaniach, zawodach. Balowało się między tygodniami trenowania. Musieliśmy odreagowywać, inaczej byśmy nie wytrzymywali, łapali kontuzje. Trzeba było wyjść czasem na zabawę, normalne były flirty zawodników z zawodniczkami. Każdy wiedział, o co chodzi. Mieliśmy te same oczekiwania. Wieczór był nasz, a na drugi dzień byliśmy przyjaciółmi jak wcześniej. To życie było przepiękne, bez obłudy. Seks nie był aż tak ważny jak miłość, nie miał znaczenia emocjonalnego, ale był potrzebny. To nie było tabu, nie ukrywało się tego. My jesteśmy bardzo zdrowymi ludźmi, a zdrowy człowiek potrzebuje seksu, na to nie ma siły.
Od 1977 r. ma pan jedną żonę.
- Ale często się rozstawaliśmy i człowiek tęsknił, może to dlatego. Od wyjazdu do Niemiec w 1985 r. nareszcie mogłem startować na całym świecie, gdzie tylko chciałem, nikt mi nie zabraniał. Bo w Polsce to działacze decydowali. Taki pierdziel, który siedział za biurkiem, mówił, czy najlepszy sportowiec świata może gdzieś wyjechać, czy zasłużył. On sam zasłużył, ten pierdziel, i on zawsze jeździł.
Nie tylko mnie tak gnębiono, nas wszystkich. W 1973 r. wskoczyłem do czołówki światowej, ale jeszcze długo mną poniewierali. Największym ciosem dla mnie były mistrzostwa Europy w Pradze w 1978 r., gdzie zająłem czwarte miejsce, po czym zostałem przez polskich działaczy zdyskwalifikowany. Przez pół roku nie mogłem startować za granicą, bo nie zdobyłem złota, nie spełniłem oczekiwań. Inni, gorsi, jeździli, chociaż do Pragi nawet się nie zakwalifikowali.
Dlaczego pana nie lubili?
- Buńczuczny byłem, nie chyliłem karku, mówiłem, co myślałem. A że byłem długo najlepszy na świecie, to bolało ich, że tak wyrosłem.
Skąd po takim dzieciństwie taka w panu pewność i siła?
- Chyba mam geny ojca, tego czerstwego chama.
- Nie byłem na jego grobie. W mojej pamięci nie jest ojcem. Leży w Gdyni, na tym samym cmentarzu co mama, ale osobno. Umarł w 1985 czy 1986, a może później, przepity, zmęczony. Jak zadzwonili do mamy - była wtedy u mnie w Hanowerze - powiedziała: ''Nareszcie''.
Jak pan sobie radził sam ze sobą?
- Postanowiłem nie być taki jak on, i to się udało. Nigdy moich cór nie zbiłem, czasem dostały klapsa ode mnie czy od żony, ale jesteśmy tak związani, że nie przypuszczam, aby mogły powiedzieć złe słowo. Kasia jest aktorką i reżyserem, Małgosia dziennikarką zajmującą się modą i jeździ po świecie, wnuczki mam dwie malutkie. Sam skończyłem studia, w sporcie mi wyszło i mam świetną rodzinę. Ale chcę powiedzieć, że nie zawsze jest tak ładnie, jak się wydaje. Mnie ludzie widzą jako kogoś, kto wygrywał, widzą gest Kozakiewicza, pieniądze, medale. Miał piękne życie, wszystko, co trzeba.
Ile ma pan medali?
- Kiedyś było ze 30-40 kilo. Setki. Najcenniejsze są dwa - złoty medal olimpijski z Moskwy i srebrny z mistrzostw Europy w Rzymie w 1974 r., jeden z pierwszych moich medali. Byłem drugi, ale poczułem, że zaczęła się moja kariera, chociaż już w 1973, jako 20-latek, biłem rekordy.
Pamiętam, jak pobiegłem kiedyś po zawodach do domu powiedzieć, że pobiłem rekord Polski, zdobywając czwarty wynik na świecie, a ojciec spytał: ''Ale w czym?''. Nie wiedział dokładnie, co robię, że sport trenujemy z Edkiem, tylko tyle.
Lipiec 1980. Władysław Kozakiewicz z żoną Anną i córką Katarzyną
Za jedne z pierwszych pieniędzy kupił pan adapter i płyty. Jakie?
- Węgierskiego zespołu Omega, pewnie Demarczyk, Czerwonych Gitar, Niebiesko-Czarnych i oczywiście Niemena. Jego płyta ''Sukces'' była najlepsza, ta, gdzie na żółto-niebieskiej okładce stoi w hipisowskim kożuszku. Jego piosenki znałem na pamięć, właśnie tytułowy ''Sukces'' to moja ulubiona: ''Sukces - dla mnie słowo to/ ma tylko jeden sens./ Sukces to znaczy zamknąć ciebie w swych ramionach/ zapomnieć o istnieniu świata/ i usłyszeć, jak szalone serce drży''.
O miłości?
- Jestem liryczny troszeczkę. Kobiety dają dużo przyjemności w sensie patrzenia na nie, na ich uśmiech. Tak delikatne, że nawet nakrzyczeć na nie ciężko. I porozmawiać z nimi można inaczej niż z mężczyznami. W moim życiu było bardzo dużo kobiet - czy na dłuższy okres, to znaczy parę miesięcy, bo nie miałem więcej czasu, czy na one night stand. Sport to praca, która zabiera nam życie, ale nie jesteśmy przecież cyborgami.
12 lat byłem niemal poza domem, na obozach, zgrupowaniach, zawodach. Balowało się między tygodniami trenowania. Musieliśmy odreagowywać, inaczej byśmy nie wytrzymywali, łapali kontuzje. Trzeba było wyjść czasem na zabawę, normalne były flirty zawodników z zawodniczkami. Każdy wiedział, o co chodzi. Mieliśmy te same oczekiwania. Wieczór był nasz, a na drugi dzień byliśmy przyjaciółmi jak wcześniej. To życie było przepiękne, bez obłudy. Seks nie był aż tak ważny jak miłość, nie miał znaczenia emocjonalnego, ale był potrzebny. To nie było tabu, nie ukrywało się tego. My jesteśmy bardzo zdrowymi ludźmi, a zdrowy człowiek potrzebuje seksu, na to nie ma siły.
Od 1977 r. ma pan jedną żonę.
- Ale często się rozstawaliśmy i człowiek tęsknił, może to dlatego. Od wyjazdu do Niemiec w 1985 r. nareszcie mogłem startować na całym świecie, gdzie tylko chciałem, nikt mi nie zabraniał. Bo w Polsce to działacze decydowali. Taki pierdziel, który siedział za biurkiem, mówił, czy najlepszy sportowiec świata może gdzieś wyjechać, czy zasłużył. On sam zasłużył, ten pierdziel, i on zawsze jeździł.
Nie tylko mnie tak gnębiono, nas wszystkich. W 1973 r. wskoczyłem do czołówki światowej, ale jeszcze długo mną poniewierali. Największym ciosem dla mnie były mistrzostwa Europy w Pradze w 1978 r., gdzie zająłem czwarte miejsce, po czym zostałem przez polskich działaczy zdyskwalifikowany. Przez pół roku nie mogłem startować za granicą, bo nie zdobyłem złota, nie spełniłem oczekiwań. Inni, gorsi, jeździli, chociaż do Pragi nawet się nie zakwalifikowali.
Dlaczego pana nie lubili?
- Buńczuczny byłem, nie chyliłem karku, mówiłem, co myślałem. A że byłem długo najlepszy na świecie, to bolało ich, że tak wyrosłem.
Skąd po takim dzieciństwie taka w panu pewność i siła?
- Chyba mam geny ojca, tego czerstwego chama.
Czerstwy cham to człowiek nie do złamania. Taki byłem. Mnie nie można było w sporcie złamać w żaden sposób. Trenowałem bardzo dużo i byłem właściwie najlepszy przez całą swoją karierę sportową. I psychicznie byłem mocny. Często wygrywałem zawody w trzeciej, ostatniej próbie. Adrenaliny było dużo. Stawałem na rozbiegu i czułem, że mnie ponosi. Ryzykowałem i wygrywałem, co mi dawało pewność siebie. Biłem dużo rekordów Polski, mam trzy rekordy świata i osiem rekordów Europy.
Na olimpiadzie w Moskwie w 1980 r. też bardzo ryzykowałem. Skakałem na twardej tyczce, a że wszystko mi wychodziło w pierwszych próbach, to nic nie zmieniałem. Każdy skok był taki sam, nie przesuwałem stojaków, jak inni zawodnicy, tylko w tym samym miejscu wyskakiwałem ponad poprzeczkę. Zostawiłem sobie tę tyczkę, wisi u mnie w domu.
30 lipca zwycięża pan w Moskwie i pokazuje Sowietom wała, a w Polsce trwa karnawał ''Solidarności'', za chwilę staną stocznie, Wałęsa podpisze Porozumienia Sierpniowe. Właściwie znak ''V'' i gest Kozakiewicza to dwa najsłynniejsze symbole tamtego okresu.
- Myśmy to śledzili, przecież widziałem, co się działo dziesięć lat wcześniej, w 1970 r. 17 grudnia byłem na Świętojańskiej, z powodu zamieszek na ulicach wypuścili nas ze szkoły. Zobaczyłem pochód ludzi, nieśli na drzwiach ciało tego chłopaka, Zbyszka Godlewskiego, o którym śpiewano potem ''Janek Wiśniewski padł''. Widzę, że wszyscy idą, to poszedłem z nimi. Doszliśmy do urzędu miasta, tam stanęła cała wiara. Żołnierze z czołgów rozmawiali z nami życzliwie, ale w kierunku morza ustawiło się ZOMO. No i ruszyli na nas, a my na nich, a jak czołgi zaczęły strzelać ze ślepaków, to uciekłem. To nie była świadomość, co się dzieje, tylko ciekawość, co się stanie. Ganiali nas po Gdyni.
Pamiętam, że przed olimpiadą w 1980 r. przez trzy miesiące dostawaliśmy na zgrupowaniu po małym kawałku kury na obiad, dzień w dzień, bo taka sytuacja w kraju. W Moskwie nas śledzono i kontrolowano. Zawsze podczas wyjazdów mieliśmy ludzi, którzy nas pilnowali. To byli działacze albo i koledzy. Próbuję się dostać do swojej teczki w IPN, ale terminy długie.
To zwycięstwo zdobyłem na adrenalinie - gdzie się dało, sędziowie faworyzowali radzieckich zawodników, na nas ludzie gwizdali. Byłem zły, przez co jeszcze bardziej skoncentrowany. W pamięci miałem też poprzednią olimpiadę - w Montrealu - gdzie zawaliłem start, bo zerwałem sobie torebkę stawową w nodze.
Wychodząc na stadion, zawsze byłem w swoim żywiole. Byłem najlepszy na świecie przez dziesięć lat, przegrywałem oczywiście od czasu do czasu, nikt nie wygra wszystkiego, ale generalnie, jak gdzieś się pojawiłem, to inni się załamywali. Ja się skokiem bawiłem, degustowałem to, co robię.
Skok o tyczce to kawałek lotu.
- Piękne jest poczucie, że się potrafi coś, co jest zwariowane. Bo się leci w górę, stojąc głową w dół - i niech się coś stanie. To wymaga odwagi, zapomnienia. Ilu widziałem zawodników, którzy po złamaniu tyczki bali się skakać. Ci nie są wystarczająco zwariowani.
Powiem to jeszcze inaczej. Jak skaczesz, wyginasz nogi i przelatujesz nad jakąś wysokością, to jest jak orgazm, lepiej być nie może. To coś, co się chce zrobić, człowiek się temu oddaje. Wrzeszczy w powietrzu albo nie wrzeszczy, ale w środku eksploduje.
Pan wrzeszczał, jak skakał? Tam na górze.
- Ojej, i to jak. A w Moskwie to się tak darłem, że głowa boli. Jak już leciałem na dół. Po tym rekordzie świata.
Wcześniej dwa razy pokazał pan wała.
- Przy 5,70 i 5,75, bo przy 5,78 to już nie wiedziałem, o co chodzi.
Wały były spontaniczne. Wokół słyszałem gwizdy i kiedy byłem w górze, to w mgnieniu oka mi przeleciało: możecie mi skoczyć! To niesamowite uczucie, kiedy podejmujesz ryzyko i ci się udaje.
Czasem na podium płakałem, ale w Moskwie gębę miałem uśmiechniętą od ucha do ucha, nie mogłem wytrzymać, tak tych Ruskich pogoniłem. Wołkow, który ex aequo z Tadkiem Ślusarskim zdobył srebro, stał zmartwiony. Tadek puka mnie w plecy, że już się skończyło, a ja, żeby mi dał postać jeszcze trochę, tak fajnie było.
Potem wybuchła afera, że swoim wałem obraził pan cały naród radziecki.
- Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Ambasador Związku Radzieckiego Borys Aristow zadzwonił do Gierka. Skakałem po południu, a następnego dnia rano wezwano mnie na rozmowę. Prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Marian Renke nie chciał mnie karać, tylko kombinował, jak to załagodzić. Ja byłem dumny, ale powiedziano, żebym siedział cicho. Różne były pomysły na wytłumaczenie Ruskim tego gestu - najpierw, że skurcz łokcia miałem, potem, że ja tak zawsze pokazuję, jak biję rekord świata na olimpiadzie, a że to zdarzyło mi się pierwszy raz, to inna sprawa.
Fragmenty dokumentu ''The Cold War Olympics''
Ludzie mnie pytają, co było po Moskwie, a ja nie wiem. To urwany z pamięci kawałek życia. Pamiętam tylko euforię, ale co się działo przez następny rok, to żona mi opowiada. W każdym razie po zwycięstwie mój klub Bałtyk Gdynia nie dał mi złotówki nagrody, nawet kwiatka. Bo obraziłem ZSRR. No i nie było tych samochodów, jakie rząd obiecywał medalistom z Moskwy. Jakiś czas później zaczęły się moje problemy z wyjazdami.
Na olimpiadzie w Moskwie w 1980 r. też bardzo ryzykowałem. Skakałem na twardej tyczce, a że wszystko mi wychodziło w pierwszych próbach, to nic nie zmieniałem. Każdy skok był taki sam, nie przesuwałem stojaków, jak inni zawodnicy, tylko w tym samym miejscu wyskakiwałem ponad poprzeczkę. Zostawiłem sobie tę tyczkę, wisi u mnie w domu.
30 lipca zwycięża pan w Moskwie i pokazuje Sowietom wała, a w Polsce trwa karnawał ''Solidarności'', za chwilę staną stocznie, Wałęsa podpisze Porozumienia Sierpniowe. Właściwie znak ''V'' i gest Kozakiewicza to dwa najsłynniejsze symbole tamtego okresu.
- Myśmy to śledzili, przecież widziałem, co się działo dziesięć lat wcześniej, w 1970 r. 17 grudnia byłem na Świętojańskiej, z powodu zamieszek na ulicach wypuścili nas ze szkoły. Zobaczyłem pochód ludzi, nieśli na drzwiach ciało tego chłopaka, Zbyszka Godlewskiego, o którym śpiewano potem ''Janek Wiśniewski padł''. Widzę, że wszyscy idą, to poszedłem z nimi. Doszliśmy do urzędu miasta, tam stanęła cała wiara. Żołnierze z czołgów rozmawiali z nami życzliwie, ale w kierunku morza ustawiło się ZOMO. No i ruszyli na nas, a my na nich, a jak czołgi zaczęły strzelać ze ślepaków, to uciekłem. To nie była świadomość, co się dzieje, tylko ciekawość, co się stanie. Ganiali nas po Gdyni.
Pamiętam, że przed olimpiadą w 1980 r. przez trzy miesiące dostawaliśmy na zgrupowaniu po małym kawałku kury na obiad, dzień w dzień, bo taka sytuacja w kraju. W Moskwie nas śledzono i kontrolowano. Zawsze podczas wyjazdów mieliśmy ludzi, którzy nas pilnowali. To byli działacze albo i koledzy. Próbuję się dostać do swojej teczki w IPN, ale terminy długie.
To zwycięstwo zdobyłem na adrenalinie - gdzie się dało, sędziowie faworyzowali radzieckich zawodników, na nas ludzie gwizdali. Byłem zły, przez co jeszcze bardziej skoncentrowany. W pamięci miałem też poprzednią olimpiadę - w Montrealu - gdzie zawaliłem start, bo zerwałem sobie torebkę stawową w nodze.
Wychodząc na stadion, zawsze byłem w swoim żywiole. Byłem najlepszy na świecie przez dziesięć lat, przegrywałem oczywiście od czasu do czasu, nikt nie wygra wszystkiego, ale generalnie, jak gdzieś się pojawiłem, to inni się załamywali. Ja się skokiem bawiłem, degustowałem to, co robię.
Skok o tyczce to kawałek lotu.
- Piękne jest poczucie, że się potrafi coś, co jest zwariowane. Bo się leci w górę, stojąc głową w dół - i niech się coś stanie. To wymaga odwagi, zapomnienia. Ilu widziałem zawodników, którzy po złamaniu tyczki bali się skakać. Ci nie są wystarczająco zwariowani.
Powiem to jeszcze inaczej. Jak skaczesz, wyginasz nogi i przelatujesz nad jakąś wysokością, to jest jak orgazm, lepiej być nie może. To coś, co się chce zrobić, człowiek się temu oddaje. Wrzeszczy w powietrzu albo nie wrzeszczy, ale w środku eksploduje.
Pan wrzeszczał, jak skakał? Tam na górze.
- Ojej, i to jak. A w Moskwie to się tak darłem, że głowa boli. Jak już leciałem na dół. Po tym rekordzie świata.
Wcześniej dwa razy pokazał pan wała.
- Przy 5,70 i 5,75, bo przy 5,78 to już nie wiedziałem, o co chodzi.
Wały były spontaniczne. Wokół słyszałem gwizdy i kiedy byłem w górze, to w mgnieniu oka mi przeleciało: możecie mi skoczyć! To niesamowite uczucie, kiedy podejmujesz ryzyko i ci się udaje.
Czasem na podium płakałem, ale w Moskwie gębę miałem uśmiechniętą od ucha do ucha, nie mogłem wytrzymać, tak tych Ruskich pogoniłem. Wołkow, który ex aequo z Tadkiem Ślusarskim zdobył srebro, stał zmartwiony. Tadek puka mnie w plecy, że już się skończyło, a ja, żeby mi dał postać jeszcze trochę, tak fajnie było.
Potem wybuchła afera, że swoim wałem obraził pan cały naród radziecki.
- Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Ambasador Związku Radzieckiego Borys Aristow zadzwonił do Gierka. Skakałem po południu, a następnego dnia rano wezwano mnie na rozmowę. Prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Marian Renke nie chciał mnie karać, tylko kombinował, jak to załagodzić. Ja byłem dumny, ale powiedziano, żebym siedział cicho. Różne były pomysły na wytłumaczenie Ruskim tego gestu - najpierw, że skurcz łokcia miałem, potem, że ja tak zawsze pokazuję, jak biję rekord świata na olimpiadzie, a że to zdarzyło mi się pierwszy raz, to inna sprawa.
Fragmenty dokumentu ''The Cold War Olympics''
Ludzie mnie pytają, co było po Moskwie, a ja nie wiem. To urwany z pamięci kawałek życia. Pamiętam tylko euforię, ale co się działo przez następny rok, to żona mi opowiada. W każdym razie po zwycięstwie mój klub Bałtyk Gdynia nie dał mi złotówki nagrody, nawet kwiatka. Bo obraziłem ZSRR. No i nie było tych samochodów, jakie rząd obiecywał medalistom z Moskwy. Jakiś czas później zaczęły się moje problemy z wyjazdami.
W końcu miałem komisję dyscyplinarną, na której postawili mi warunki, ile to mam skoczyć, żeby gdzieś wyjechać, a z całego świata dostawałem zaproszenia. To powiedziałem, żeby sami sobie skakali. Na karku miałem x rekordów, mistrzostwo olimpijskie, już człowiek ledwo zipał na tym rozbiegu, a taki do mnie: ''Coś ty zrobił dla Polski?''. No to myślę: ja się was o zgody nie będę pytał. Wsiadłem w samochód i wyjechałem. Nie myślałem, że na zawsze. Tylko tyczki na dach wziąłem, torbę, dzieci - i do Niemiec. Teraz Lewandowski startuje dla niemieckiego klubu i Polacy biją mu brawo. Ja wtedy co słyszałem? Zdrajca! No to nie miałem po co wracać.
Taka polska tradycja - wgnieść w ziemię bohatera?
- Wiedziałem, że jestem coraz starszy i zaraz nie będę mógł skakać, a na mityngach zarabiałem. Nie godziłem się, żebym ja pracował, a działacze decydowali. I moje są te kolana, które mnie teraz bolą, sztuczny bark też jest mój i nikogo innego nie boli, jak ruszam ręką, mnie boli.
Miał pan żal do Polski wtedy?
- Nie należało mi się takie traktowanie. I te pretensje: dlaczego do Niemiec? A co, miałem do Ruskich wyjechać? Chociaż w Związku Radzieckim mistrzom sportu dawali mieszkania, a tutaj co? Z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki dostawałem tylko dresy i buty. Poza tym Krzyż Zasługi, Krzyż Kawalerski, jakieś ordery, proszę bardzo.
Jak wiadomo, pochwały nic nie kosztują.
- Do wszystkiego sam doszedłem dlatego, że byłem dobry, a nie dlatego, że mi pozwalano. Chociaż kiedyś mój kolega powiedział: ''Jak ja bym tyle zarabiał co ty, to też bym tak wysoko skakał''.
Od 20 lat pan nie skacze.
- Nie... Tak? No tak, do 1989 r. startowałem w normalnych zawodach, a w 1993 r. wykonałem ostatni skok - na mistrzostwach Europy oldbojów. Na początku mi tego brakowało, nawet śniłem o tym. Jeszcze przed paroma laty miałem sny, że skaczę. Myślałem: ''Kurczę, taki stary, a jeszcze taki dobry''. Bo skakałem wysoko. Wstaję rano: ''Kurka wodna, gdzie ja tak skakałem?''. Po chwili: ''Człowieku, tylko śniłeś sobie''. Szkoda.
*Władysław Kozakiewicz - ur. w 1953 r., legenda polskiego sportu, jeden z najlepszych tyczkarzy świata, trener i menedżer. W 1973 r. po raz pierwszy został mistrzem i rekordzistą Polski. W trakcie kariery był ośmiokrotnym rekordzistą kraju, siedmiokrotnym mistrzem Polski, dwukrotnym rekordzistą świata. Mistrz olimpijski z Moskwy (1980), gdzie pobił rekord świata, skacząc na wysokość 5,78 m. W 1985 r. wyjechał do Niemiec
Władysław Kozakiewicz będzie gościem audycji ''Przy niedzieli o sporcie'' w Radiu TOK FM od godz. 17
Pamiętasz dzień, w którym Kozakiewicz pokazał wała? Co wtedy czułeś? Co dziś chciałbyś powiedzieć Kozakiewiczowi? Napisz do nas. Najlepsze listy nagrodzimy książkami ''Nie mówcie mi jak mam żyć''. Nasz adres: kochamyksiazki@agora.pl.
''Pokazałem ile mi mogą'' - rozmowa z Władysławem Kozakiewiczem
Taka polska tradycja - wgnieść w ziemię bohatera?
- Wiedziałem, że jestem coraz starszy i zaraz nie będę mógł skakać, a na mityngach zarabiałem. Nie godziłem się, żebym ja pracował, a działacze decydowali. I moje są te kolana, które mnie teraz bolą, sztuczny bark też jest mój i nikogo innego nie boli, jak ruszam ręką, mnie boli.
Miał pan żal do Polski wtedy?
- Nie należało mi się takie traktowanie. I te pretensje: dlaczego do Niemiec? A co, miałem do Ruskich wyjechać? Chociaż w Związku Radzieckim mistrzom sportu dawali mieszkania, a tutaj co? Z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki dostawałem tylko dresy i buty. Poza tym Krzyż Zasługi, Krzyż Kawalerski, jakieś ordery, proszę bardzo.
Jak wiadomo, pochwały nic nie kosztują.
- Do wszystkiego sam doszedłem dlatego, że byłem dobry, a nie dlatego, że mi pozwalano. Chociaż kiedyś mój kolega powiedział: ''Jak ja bym tyle zarabiał co ty, to też bym tak wysoko skakał''.
Od 20 lat pan nie skacze.
- Nie... Tak? No tak, do 1989 r. startowałem w normalnych zawodach, a w 1993 r. wykonałem ostatni skok - na mistrzostwach Europy oldbojów. Na początku mi tego brakowało, nawet śniłem o tym. Jeszcze przed paroma laty miałem sny, że skaczę. Myślałem: ''Kurczę, taki stary, a jeszcze taki dobry''. Bo skakałem wysoko. Wstaję rano: ''Kurka wodna, gdzie ja tak skakałem?''. Po chwili: ''Człowieku, tylko śniłeś sobie''. Szkoda.
*Władysław Kozakiewicz - ur. w 1953 r., legenda polskiego sportu, jeden z najlepszych tyczkarzy świata, trener i menedżer. W 1973 r. po raz pierwszy został mistrzem i rekordzistą Polski. W trakcie kariery był ośmiokrotnym rekordzistą kraju, siedmiokrotnym mistrzem Polski, dwukrotnym rekordzistą świata. Mistrz olimpijski z Moskwy (1980), gdzie pobił rekord świata, skacząc na wysokość 5,78 m. W 1985 r. wyjechał do Niemiec
Władysław Kozakiewicz będzie gościem audycji ''Przy niedzieli o sporcie'' w Radiu TOK FM od godz. 17
Pamiętasz dzień, w którym Kozakiewicz pokazał wała? Co wtedy czułeś? Co dziś chciałbyś powiedzieć Kozakiewiczowi? Napisz do nas. Najlepsze listy nagrodzimy książkami ''Nie mówcie mi jak mam żyć''. Nasz adres: kochamyksiazki@agora.pl.
''Pokazałem ile mi mogą'' - rozmowa z Władysławem Kozakiewiczem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz