środa, 2 października 2013

Tak wyglądało życie ks. Gila na Dominikanie. "Macho, który chwalił się pistoletem"

Wejść do kiosku i zobaczyć znaną sobie osobę na okładce "Newsweeka" to bardzo dziwne uczucie. Tym bardziej, jeżeli poznało się tą osobę w zapadłym miasteczku, na drugim końcu świata. Juncalito, to prawdopodobnie ostatnie miejsce, o jakim spodziewałem się przeczytać w polskiej prasie. A jednak...

Niedoszły samobójca i srebrna lufa
Gdy przeczytałem streszczenie zeznań jednego z podopiecznych księdza Wojciecha Gila, włosy stanęły mi na karku: „na plebanii musiał się przebierać w damskie stringi (...) ksiądz się przy nim masturbował (...) kazał mu tańczyć w żółtym bikini, kazał masturbować siebie, robił zdjęcia komórką, kilka razy doszło do seksu analnego. Raz, żeby go zmusić do posłuszeństwa ksiądz przyłożył mu pistolet do głowy.” I chyba właśnie ten pistolet uczynił tę scenę tak przeraźliwie realną. Gdy nocowałem na plebanii w Juncalito, ksiądz z wielką dumą pokazywał mi swój pistolet. 

- Tu jest dżungla, Haitańczycy przekradają się przez granicę w nocy, trzeba się móc obronić. Nie rozstaję się z nim, gdy wyjeżdżamy z miasta – mówił. Dziś widzę tylko przerażoną twarz tego chłopca, niedoszłego samobójcy i srebrną lufę pistoletu, z czarną kolbą. Jednocześnie nie wiem czy mam w tą historię wierzyć. 

Juncalito
„Jego dusza była szalona. Przebywając samotnie w dziczy, spojrzała w swe wnętrze, i o niebiosa mówię wam, oszalała.” Joseph Conrad, „Jądro ciemności”

Wyprawa do Juncalito, to jak przenosiny do innego świata. W tym pełnym turystów kraju, trafiamy nagle do miasteczka, gdzie to my jesteśmy główną atrakcją. Cała Dominikana jest nizinna, a tu nagle znajdujemy się tysiąc metrów nad poziomem morza. Na Dominikanie ludzie uwielbiają swoje drogie samochody, po odległym o dobry dzień drogi Santo Domingo jeżdżą Ferrari, a w Juncalito nie ma sensu posiadać auta innego niż terenowe. Królują tam crossowe motocykle. 


Wreszcie, w kraju, gdzie rany po dyktaturze Trujillo są dość świeże, trafiamy do założonej przez rolników wspólnoty, których zainteresowanie polityką ogranicza się do pytania: „Kiedy wreszcie zbudują nam porządną drogę?”

Bo to właśnie ta droga izoluje Juncalito. Pokręcona, kamienista, z resztkami asfaltu, dokruszającego się w pełnym słońcu. Wije się przez gęsty las, ociera o przepaście. Na przestrzeni 59-ciu kilometrów wspina się, z położonego na wysokości zaledwie 175-ciu metrów n.p.m. Santiago de los Caballeros, coraz wyżej i wyżej, o ponad osiemset metrów. Wrażenie nierealności wzmagają jeszcze idący pieszo jej poboczem, wycieńczeni Haitańczycy, pnący się w górę, w nadziei znalezienia pracy na jakiejś plantacji kawy.

To kawa zresztą jest jedynym znakiem Juncalito w świecie. Sprzedawana w miasteczku po dziesięć złotych za kilogram, wyeksportowana do Stanów Zjednoczonych lub Europy osiąga dziesięciokrotnie wyższą cenę. Co druga osoba w Juncalito pracuje przy produkcji, bądź eksporcie kawy. Sami mieszkańcy mówią o Juncalito „Ziemia Boga i kawy”. 

Nie sposób się z tym zresztą nie zgodzić. Z każdego miejsca w Juncalito. widać plantacje tych czarnych nasion, a od niedawna, z pobliskiego szczytu Cacique (1300 m n.p.m.), góruje nad okolicą olbrzymi krzyż. 

Ten krzyż musi być dziś okrutnym przypomnieniem dla mieszkańców. Ksiądz Wojciech Gil (dla Dominikańczyków „padre Alberto”), pomagał zebrać na niego fundusze. Zbudowany z betonu, 33-metry wysokości (wiek Chrystusa) i 12 metrów rozpiętości (liczba apostołów) jest widoczny z prawie każdej uliczki w mieście. Boję się myśleć, gdzie kierują się myśli mieszkańców Juncalito, gdy ich wzrok padnie na ten symbol kościoła katolickiego.


Zbiórki pieniędzy to zresztą bardzo pozytywny aspekt Juncalito. Ludzie faktycznie tu współpracują, by osiągnąć swoje cele. Zbierają się, dyskutują... Ma to swoje źródło w historii Juncalito - to nie rząd zdecydował o budowie tego miasta, ale wspólnota rolników. Duża część dzisiejszej ludności, to ich potomkowie. 

Do teraz zresztą Juncalito robi wrażenie takiego świeżo-założonego miasteczka. Cały okręg liczy sobie 8 000 osób, w mieście i jego najbliższym otoczeniu ma mieszkać 3 000. Gdy jednak przejdziemy się po miasteczku, bądź obejrzymy je sobie z satelity Google, naliczymy góra setkę domów - prostych, betonowych, z blaszanymi dachami. Wiele osób wyjechało stamtąd, ponad 30% ludności wyemigrowało - za granicę, bądź do pracy w kurortach turystycznych. Spośród tych którzy pozostali, mało kto odwiedził stolicę. 

Ksiądz na końcu świata
„Twoja siła to tylko przypadek, zawdzięczany słabości innych.” Joseph Conrad, „Jądro ciemności”

W środku tego wszystkiego wylądował polski ksiądz - Wojciech Gil, padre Alberto. Niedoszły komandos i miłośnik ratownictwa górskiego. Niewysoki, krótko ostrzyżony, ale potężnie zbudowany - jak ochroniarz w klubie. Otyły, o małych bystrych oczach i często skrzywionym wyrazie twarzy. 

Szybko wyrobił sobie u miejscowych poważanie. Silny facet, uwielbiający się chwalić pistoletem i rozbijający się po okolicy srebrnym terenowym pick upem. Dla Dominikańczyków taki właśnie powinien być mężczyzna - macho. 

Pamiętam, że ksiądz zrobił na mnie dość dziwne wrażenie. Podróżowałem po Dominikanie wraz z przyjaciółmi i moją ówczesną dziewczyną - śliczną dziewczyną z Singapuru. Podczas dwudniowego pobytu przynajmniej pięć razy proponował, że udzieli nam ślubu. Nieustannie o czymś opowiadał. 

I tak, o ile można go nie lubić, to nie sposób odmówić mu skuteczności. 
Zorganizował zespół ratownictwa górskiego, ściągał do Juncalito wolontariuszy z całej Europy, by uczyli dzieci angielskiego w lokalnej szkole, walczył o renowację drogi (widać go nawet przecinającego wstęgę na ceremonii otwarcia). Dzięki niemu odnowiono też w 2012 roku kościół. Podobno odciągnął mnóstwo dzieciaków od narkotyków, od kradzieży... 

Jego parafia była dla mieszkańców Juncalito oknem na świat. Można było tam porozmawiać z europejskimi wolontariuszami, usiąść na kanapie i pooglądać telewizję kablową, skorzystać z internetu (w 2010 roku, było to jedno z zaledwie paru miejsc w całej miejscowości z dostępem do sieci). W parafii nieustannie bawiły się dzieci. 


O organizowanych przez niego wyjazdach do Polski marzyli wszyscy. Szkolenie z ratownictwa górskiego w Europie?! W kraju, gdzie na widok turystów dziewczyny ze śmiechem wołają „Kup mi wizę! Kup mi wizę!”, to więcej niż marzenie. 

Miałem okazję odwiedzić szkołę w Juncalito i muszę powiedzieć, że poziom zajęć był tragiczny. Nauczyciele walczyli po prostu o zachowanie dyscypliny. Ściągnięci przez padre Alberto wolontariusze, jako jedyni naprawdę uczyli czegoś dzieci. 

Jednocześnie widać było, że ten podziw i oddanie mieszkańców Juncalito uderzyły księdzu do głowy. Razem ze swoim ochroniarzem/kierowcą Pepe - muskularnym mężczyzną, o wiecznie czerwonych oczach - rozbijał się po okolicznych drogach, pędząc samochodem, jakby piesi nie istnieli. Chodził po mieście z bronią. Każdej spotkanej osobie wygłaszał kazanie, pouczał.

W parafii urządził sobie prawdziwe królestwo. Gospodyni dbała o to, by zawsze dostępna była gorąca kawa, w kuchni dominowała potężna, wypchana po brzegi przeróżnymi produktami (także z Polski) lodówka. 

Na nas, gościach z kraju, mocno starał się zrobić wrażenie szeryfa w kraju bezprawia. Opowiadał nam o przenikających do Dominikany haitańskich gangach, o napadach - straszył mnie, że w Santiago na ulicy zetną mi włosy nożem (miałem wtedy dość bujną czuprynę), opowiadał jak to wszędzie czai się denga: „Bez moskitiery nie masz szans. Jedno ugryzienie właściwego komara i człowiek umiera!” Starał się nas nastraszyć i jednocześnie pokazać, że bezpieczni będziemy tylko przy nim i dzięki niemu. Opowiadał niestworzone historie o przemocy i niebezpieczeństwach. Chwalił się swoimi koneksjami z lokalnymi politykami.

Bez wątpienia jest charyzmatyczną postacią. Mam jednak wrażenie, że połączenie uwielbienia władzy z silnym charakterem i stanowiskiem księdza, zwłaszcza w takim miejscu jak Juncalito, mogło być bardzo groźne. Otaczał się też dziwnymi ludźmi - o jego kierowcy słyszałem najokropniejsze historie, z gwałtem włącznie.

Trujillo w Juncalito
Generał i dyktator Trujillo był postrachem Dominikany przez ponad trzydzieści lat. Zmienił nazwę stolicy, z Santo Domingo, na „Ciudad Trujillo”, miasto Trujillo. Mówi się, że zamordował ponad 50 000 osób, w tym 20-30 tyś Haitańczyków w 1937 roku, w słynnej masakrze pietruszkowej. 

MASKARA PIETRUSZKOWA
Żołnierze podsuwali pod nos, wszystkim zatrzymanym czarnoskórym pietruszkę i w zależności od tego, czy wymówili „r” w słowie „perejil”(pietruszka) po hiszpańsku czy „dźwięcznie” po francusku, żyli bądź ginęli.

W Santiago de los Caballeros, swoim ulubionym mieście zbudował olbrzymi monument, który nazwał „Monument Trujillo dla Pokoju”. Dominikańczycy mówią, że od tamtej pory boją się zbyt silnych rządzących. Może gdyby Trujillo nie ominął w swoich rządach Juncalito, ktoś przeciwstawiłby się władzy padre Alberto...

Nie wiem czy ksiądz Wojciech Gil dopuścił się zarzucanych mu czynów. Naprawdę mam nadzieję, że nie. Chciałbym wierzyć, że człowiek mając potężny autorytet i władzę nad innymi, może je wykorzystać dla ich dobra. Chcę wierzyć, że pieniądze na wyjazdy do Polski wzięły się od sponsorów, a nie np. ze sprzedaży dziecięcej pornografii. 

Chcę wierzyć, że zeznania Carlo zostały wymuszone przez policję, że swoim nadmiernym mieszaniem się w sprawy Juncalito, nadepnął komuś wpływowemu i bezwzględnemu na odcisk. Chcę wierzyć, wiem jednak, że to co opisały gazety nie było niemożliwe. Z władzą jaką miał w Juncalito, z nagrodami w postaci wyjazdów do Europy, szkoleń... na pewno mógł sobie na bardzo dużo pozwolić. 

Oby to wszystko okazało się plotką. Dziś jednak na ziemi Boga i kawy, mówi się, że tylko kawa nigdy ich nie zawiodła. 

Maciej Rajk (ur. 1984) pisarz i podróżnik, autor powieści „Miłość i inne pajęczyny”, „Bracia” i wydanej w tym roku powieści o podróży do Brazylii „Wyjechać”. Obecnie mieszka w Londynie.

Źródło: naTemat.pl


Autor tego reportażu: Maciej Rajk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz