piątek, 11 października 2013

Był kretem w Watykanie, ambasadorem na Kubie, dyplomatą w Moskwie. Dziś walczy z IPN. Jaka jest prawda Turowskiego?

Tomasz Turowski przez 16 lat był jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic wywiadu PRL. Jako agent wstąpił do jezuickiego seminarium, został dziennikarzem Radia Watykańskiego i przeniknął do bliskiego otoczenia Jana Pawła II. Dziś przez prawicowe media nazywany jest zdrajcą. A jaka jest prawda Turowskiego? Rozmawiam z Wojciechem Czuchnowskim, współautorem wywiadu-rzeki z byłym "nielegałem".

Dlaczego chcieliście rozmawiać z Tomaszem Turowskim? 
  
Z ciekawości. Od lat zajmuję się służbami specjalnymi, wielokrotnie kontaktowałem się z osobami, które albo były oficerami wywiadu, albo agentami tych służb. Jakoś oswoiłem się z osobami, które przez lata współpracowały ze służbami PRL. Przyjąłem po prostu do wiadomości, że tacy ludzie byli i że mieli swoje motywacje, nieważne czy je akceptowałem. 

Byłem w stanie sobie wyobrazić kogoś, kto pracuje jako tak zwany „nielegał” - agent ze zmienioną tożsamością. Natomiast szczerze mówiąc moją wyobraźnię przerastało to, że ktoś zdecydował się na pełnienie swojej misji wywiadowczej w charakterze kleryka w zakonie jezuitów. Szczególnie osoba niewierząca, agnostyk.
  
Turowski spędził wśród jezuitów 10 lat. 
  
Musiał zachowywać się jak prawdziwy jezuita, szczególnie w okresie seminaryjnym, kiedy codziennie chodził do spowiedzi, codziennie się modlił, prowadził uduchowione rozmowy, przyjmował komunię, rozmawiał na tematy wiary ze swoimi przełożonymi… cały czas musiał grać. I to nie były epizody, tak jak w życiu wielu „nielegałów”, to nie było wygodne życie kogoś, kto wciela się w biznesmena, cudzoziemca, czy dziennikarza, tylko wejście w całkowicie obcą skórę. 
  
Po raz pierwszy w życiu zetknęliśmy się z taką sytuacją. Kiedy Tomasz Turowski, zdecydował, że chciałby trochę opowiedzieć o tych czasach, podjęliśmy z Agnieszką Kublik wyzwanie. Nie wyobrażam sobie dziennikarza, który by nie skorzystał z takiej okazji. 
  
I odkryliście te motywacje? Bo ja szczerze mówiąc tego w książce nie widzę. 
  
Nie wyjaśnił nam jej do końca, nie wiem, czy w ogóle jest ją w stanie odtworzyć. 
  
Cały czas mówi o służbie dla kraju. 
  
Tak, ale wątpię, czy tylko o to chodziło. Spróbujmy wcielić się w jego skórę wtedy, w latach ’70. Młody człowiek, kończący rusycystykę, dostaje propozycję pracy w wywiadzie. Zakładając, że traktuje PRL jako swoje państwo, to jest dla niego prestiżowa propozycja. To musiało być dla niego imponujące. Trochę to przebija z tego, co mówi.
  
Jednocześnie mówi też, że był wtedy skończony w swoim środowisku, w ZMP. 
  
Tak było, rzeczywiście, i tym bardziej było to dla niego zaskoczenie, że wywiad się do niego zgłosił, kiedy został skreślony z listy członków tego związku. Ale w tym była logika. Skreślenie z listy działaczy uwiarygadniało go u jezuitów. 
  
Pamiętajmy o ważnym momencie. On dostaje tę propozycję pracy dla wywiadu, już wie, że będzie „nielegałem”, ale nie wie, że będzie jezuitą. Instrukcję dostaje dopiero po złożeniu przysięgi. Interesowało nas, czy wzbudziło to jego opór, np. moralny, czy sądził, że nie podoła; a po drugie - co kierowało jego przełożonymi, jaki był plan. Nie ma wątpliwości, że Turowski miał przejść pełną formację duchownego katolickiego, od kleryka do wyświęconego księdza, i potem jakoś się piąć w hierarchii. Ale co planowano dla niego dalej?
  
Agentów szukano raczej w strukturach Kościoła, wśród księży. 
  
Owszem, ale Turowski wyraźnie podkreśla, że tacy zwerbowani księża, czy klerycy, to byli - jak mówi - zdrajcy. 
  
On nie był?  
  
W jego logice – nie, bo nie był wierzący. Bycie jezuitą to była dla niego misja wyznaczona przez wywiad. Jak mówi, zdrajcą byłby, gdyby ujawnił jezuitom swoją prawdziwą rolę. Wtedy zdradziłby służbę. 

To jest jego logika. Nas interesowało między innymi to, jaki był dla niego zaplanowany punkt dojścia. Pierwotnym celem jego misji było to, żeby się wcielić we włoskie struktury zakonne jezuitów po to, by przeniknąć do grupy kapelanów wojsk NATO. Dzięki temu miał mieć dostęp do danych o bazach amerykańskich na terenie Europy. Ale zastanawiam się, czy to był koniec jego misji. Czy nie było tak, że jego przełożeni zakładali, że jeżeliby mu się powiodło, jeżeli by został wybitnym przedstawicielem… 
  
Agent w kolegium kardynalskim? 

Jeżeli byłby doceniony w zakonie, jeżeli zacząłby piąć się w hierarchii... Ja myślę, że to by się wyjaśniło, gdyby historia potoczyłaby się inaczej, lub gdyby przesunąć jego działalność na lata ’60 czy ’70, kiedy komuna była jeszcze silna. Być może plany wobec niego byłyby bardziej śmiałe. Jedno jest pewne: to jest jedyny przypadek w PRLowskich służbach specjalnych i chyba jeden z nielicznych przypadków w służbach specjalnych w ogóle, kiedy zdecydowano się poprowadzić funkcjonariusza od kleryka do wyświęconego księdza i potem dalej. 
  
To się w jego przypadku ostatecznie nie powiodło. 
  
Tak, w 1985 roku zrezygnował, nie przyjął święceń kapłańskich; w tym zresztą momencie wracamy do pytania o motywację. On mówi, że na początku nie miał problemu z przyjęciem tego zadania – było trudne, bo trudne, ale należało je wykonać. Natomiast mówił nam, i ja w to wierzę, że w miarę tego, jak kształcił się w zakonie, zaczął mieć wątpliwości. Przez to, że miał kontakt z wybitnymi ludźmi, z uduchowionymi ludźmi, którzy otworzyli mu oczy na to, czym naprawdę jest Kościół, przestał traktować tę instytucję jako wroga, jako strukturę, którą ma rozpracowywać. Coraz bardziej był w ten Kościół zaangażowany. 
  
Dowodem może być choćby to, że przez kilka lat unikał przyjęcia tych święceń. Najpierw korzystał z wszelkich procedur, które to umożliwiały, a kiedy przełożeni z zakonu już go bardzo przycisnęli, po prostu powiedział, że odmawia . Bez zgody przełożonych... 
  
Zakonnych czy z wywiadu? 

...bez zgody przełożonych w służbach wrócił do Polski, pożyczając pieniądze na bilet od jezuity, nie korzystając z pieniędzy wywiadu. I jak mówi wcale nie był pewny, jak to zostanie przyjęte w Warszawie. 
  
W rozmowie z wami kilkakrotnie sugerował, że jeśli przerwałby swoją misję, to może go czekać… 
  
No, może śmierć to za dużo, przerwanie misji to nie jest zdrada; zdradziłby swoją służbę gdyby na przykład powiedział papieżowi czy swoim przełożonym jaka jest jego prawdziwa rola. On tego nie zrobił. 
  
Nawet, gdy papież zapytał jaka jest jego misja. 
  
Tak, nawet jak papież zapytał go o to wprost (prywatnie uważam, że papież go rozgryzł). Turowski przerwał jednak misję i musiał się liczyć z tak dotkliwymi konsekwencjami jak wydalenie ze służby i niewypłacenie pieniędzy, które w tym czasie zarobił – małej fortuny jak na tamte lata, pięćdziesięciu tysięcy dolarów. 

Było kilka miesięcy, kiedy on pozostawał w dyspozycji swoich przełożonych wywiadu w Warszawie, kiedy nie bardzo było wiadomo, co z nim zrobić. Ostatecznie przełożeni podjęli decyzję, że mimo wykazania się niesubordynacją, Turowski jednak nie był nielojalny i można go dalej wykorzystywać. 
  
Uwierzyliście w tę jego przemianę duchową? 
  
Spotkaliśmy się z nim 22 razy. Myślę, że nie ma powodu, żeby mu akurat w tym nie uwierzyć. Niedawno pojawił się artykuł w jednej z prawicowych gazet o tym, że przerwanie misji nie było efektem przemiany duchowej, tylko po prostu związku z kobietą. Nie sądzę, żeby to była główna motywacja. 
  
Nawet jeśli nie uwierzymy w przemianę, możemy przyjąć, że on się po prostu oraz gorzej w tym czuł. Człowiek ma jednak lęk przed naruszeniem pewnego tabu, a fałszywe przyjęcie święceń, to jest już świętokradztwo po prostu. Dla kogoś wychowanego w katolickiej rodzinie, nawet agnostyka… 
  
Z punktu widzenia agnostyka to nie powinno mieć znaczenia.  
  
Tak, ale on zaczął przyjmować jakieś elementy wiary, zaczął tym przesiąkać. Tak długo unikał przyjęcia tych święceń, aż przełożeni w końcu postawili mu ultimatum, że albo to robisz, albo powiesz nam dlaczego nie. 
  
No i powiedział. 
  
Że stracił powołanie, czyli standardowe wytłumaczenie. 
  
Które ciężko drążyć. 
  
Jest spory odsetek kleryków, którzy rezygnują, natomiast nie po tak długim czasie - prawie 10 latach. Ja myślę, że on tutaj też był wyjątkiem, miał już przecież swoją pozycję w zakonie. 
  
„Tylu ludzi, którzy powinni odejść, zostają, a ty i wielu, którzy powinni zostać, odchodzicie” - miał usłyszeć od przełożonego. 
  
Myślę, że takie zdanie rzeczywiście padło. Późniejsze losy Turowskiego wskazują, że Kościół nie zerwał z nim relacji, gdyż już jako dyplomata Trzeciej Rzeczpospolitej, ciągle na etacie wywiadu, był wielokrotnie wykorzystywany do misji o charakterze ekumenicznym, czy to w Rosji, czy też na Kubie, gdzie wspierał tamtejszy Kościół. 
  
On twierdzi, że wykonując te prace w interesie Kościoła spłacał w jakiś sposób swój dług za wykształcenie i za formacje duchową, która otrzymał. I tutaj też myślę, że można mu wierzyć; pokazywał nam listy od jezuitów krakowskich, który nawet po ujawnieniu jego roli nie mieli do niego pretensji, wspierali go, podnosili go na duchu, żeby się nie załamywał i nie uważali go za zdrajcę. 
  
Mimo wszystko jego nazwisko kojarzy się z tym słowem. 
  
Pamiętajmy o tym, że przez sporą część opinii publicznej PRL nie jest uważany za twór, który był elementem polskiej państwowości, no a służby specjalne PRL są uważane za organizacje przestępczą i zbrodniczą. Turowski nam pokazuje troszeczkę inną optykę, optykę kogoś, kto się urodził w PRL i przyjmował PRL jako swoje państwo z całym dobrodziejstwem inwentarza. Na pewno postawa Turowskiego jest bardziej zrozumiała dla osób ze starszego i średniego pokolenia niż dla osób, którym się PRL przedstawia jako okupację, jako czarną dziurę. Ja na przykład działałem w PRLu w opozycji, nie zgadzałem się na to państwo, ale jestem w stanie zrozumieć wybory ludzi takich jak Turowski,którzy traktowali PRL jako Polskę po prostu. 
  
Druga rzecz, którą mu się zarzuca to to, że inwigilował kościół, a ten był traktowany przez służby specjalne PRL jako instytucja wroga. I tutaj był między nami i Turowskim cały czas spór. Byłem w stanie zrozumieć, że on utożsamiał się z PRL, ale nie było mojej zgody na to, że zdecydował się inwigilować Kościół. On tłumaczył, że oddzielał sferę sacrum od sfery politycznej działalności Kościoła, że nie było w jego raportach niczego, co mogło komuś indywidualnie zaszkodzić. No i tu jest moment, kiedy tak naprawdę musimy polegać na tym, co on mówi, ponieważ dostępu do tych informacji nie mamy. One są najprawdopodobniej w zbiorze zastrzeżonym IPN, dostęp do tego ma tylko agencja wywiadu. 
  
Bez znajomości archiwów trudno ocenić konsekwencje jego działań? 

Tak, a trzeba jeszcze pamiętać, że nawet jeśli poznamy zawartość tych archiwów, to on może się bronić, że pewne treści tam to jest kompilacja jego raportu i raportów innych szpiegów, więc pełnej prawdy w ogóle możemy nie poznać. 

To co on mówi w rozmowach z nami, zostało przez nas w miarę możliwości sprawdzone. Problemem jest to, czego on nie mówi; ile ukrywa i czy na przykład zdaje sobie sprawę z tego, że kiedyś te archiwa zostaną otwarte i jego słowa mogą zostać zweryfikowane. Według mnie Turowski jest człowiekiem dosyć rozsądnie myślącym i myślę, że gdyby robił coś naprawdę karygodnego, to przede wszystkim nie wychylałby się z tym wywiadem. 
  
Sam wam go zaproponował? 

Zbiegły się intencje dwóch stron. Zaczęło się przecież od tego, że Turowski będąc ambasadorem w Moskwie i pracując dla wywiadu III RP został zlustrowany przez IPN i wydała się jego rola. Dlatego musiał przerwać swoją misję dyplomatyczną i odejść na podwójną emeryturę: w wywiadzie i w MSZ. W prasie prawicowej pojawiło się w związku z tym bardzo wiele oskarżeń pod jego adresem – po pierwsze, że donosił na papieża, a po drugie zajmowano się jego rolą 1 kwietnia 2010 roku, kiedy współorganizował wizytę prezydenta Kaczyńskiego w Smoleńsku. Pojawiły się informacje, że miał współpracować ze służbami rosyjskimi, że utrudniał dziennikarzom dokumentowanie miejsca katastrofy, a nawet spekulacje o tym, jakie było jego zadanie wywiadowcze tam, na miejscu. 
  
To było dla niego dotkliwe, bo nie dość, że się wydała jego rola, to był przedstawiony w bardzo negatywnym świetle. I on bardzo chciał pokazać swoją wersją wydarzeń, chciał powiedzieć, jak to według niego było naprawdę. Szczerze mówiąc nie pamiętam, kto pierwszy rzucił ten pomysł, ale to była jedna rozmowa, podczas której ustaliliśmy, że spróbujemy coś takiego zrobić. Uprzedziliśmy go, że będziemy go sprawdzać. 

Właśnie z tego powodu książka nie jest zbyt duża i ma wiele luk faktograficznych. Sprawdzanie jego słów to był proces dużo żmudniejszy niż słuchanie tego, co miał do powiedzenia. 
  
Cezary Gmyz zarzucił wam, że nie zrobiliście tego wystarczająco dokładnie, bo w IPN jest wiele meldunków podpisanych pseudonimami Turowskiego

Wytłumaczenie jest proste. W momencie, w którym ja zwracałem się o materiały dotyczące Turowskiego, ze źródeł w IPN dostałem tylko cztery przypisywane mu meldunki. To był początek 2012 r. Gmyz natomiast dostał oprócz tego rzeczy, które archiwiści odnaleźli później. Wśród nich są dokumenty z okresu po 1985 r. kiedy Turowski nie był już jezuitą. 

Czytałem te materiały i muszę powiedzieć, że potwierdzają one relacje Turowskiego. Tak jak nam mówił, przekazywał informacje ogólne z życia zakonu i Watykanu, unikał wchodzenia w sferę wiary no i przede wszystkim nie są to „donosy”, to znaczy nie ma tam materiałów, które mogłyby bezpośrednio zaszkodzić jakimś osobom, chociażby np. działaczom opozycji, którzy pomagali Turowskiemu, gdy jako jezuita w latach 80. odwiedzał Polskę. Kontaktował się wówczas z osobami, które były poszukiwane przez bezpiekę. 

Zwróciłem też uwagę, że Cezary Gmyz, chociaż krytykuje nas za to, że nie mamy tych materiałów, w swoim tekście na temat książki, skupia się na tym co ujawniliśmy, czyli na meldunku dotyczącym bezpieczeństwa papieża, który zarówno on jak i Turowski uznają za najistotniejszy, chociaż interpretują go w skrajnie odmienny sposób. Turowski twierdzi, że ten meldunek dowodzi, że na polecenie przełożonych w Warszawie wskazywał luki w systemie zabezpieczeń w Watykanie i dzielił się swoimi uwagami z osobami odpowiedzialnymi za ochronę Jana Pawła II. Gmyz zaś uważa, że ten meldunek jest dowodem na to, że Turowski mógł brać udział nawet w planach zamachu na papieża. Tak właściwie jest to słowo przeciwko słowu. jak było naprawdę trudno będzie rozstrzygnąć. Jedno jest pewne - wbrew twierdzeniom prawicowej prasy Turowski nie był w Rzymie w dniu zamachu na Jana Pawła II.
  
Wracam do ostatniego rozdziału książki i roli, jaką Turowski miał w Smoleńsku.  
  
Nie była jakaś demoniczna. Był wysokim urzędnikiem ambasady w Moskwie, ze stopniem ambasadora tytularnego, i do jego zadań należało współorganizowanie tego typu wizyt. Po prostu miał przyjąć delegację prezydenta Kaczyńskiego i jechać z nią na cmentarz w Katyniu. Była też opcja, że miałby lecieć z tą delegacją z Warszawy... 
  
Gdy już doszło do tej tragedii, wydaje mi się, że on się zachowywał w sposób właściwy. Zarzuca mu się, że zabraniał filmowania na miejscu, ale przepraszam, uważam, że zrobił bardzo dobrze… 
  
Z szacunku – tak mówi. 

To był ludzki odruch, nie chciał, by ktoś robił zdjęcia, których później nie można by było kontrolować. I tak część tych materiałów wyciekła, ale ja myślę, że to jego zachowanie wtedy nie powinno budzić żadnych podejrzeń. 
  
O te pierwsze minuty, pierwsze godziny, dziennikarze związani z tygodnikiem braci Karnowskich, czy „Do Rzeczy” mają do niego gigantyczne pretensje. Zarzuca się mu, że podał informację o trzech osobach, które przeżyły katastrofę. 
  
On bardzo dobrze zna rosyjski, i mówi, że to było przekłamanie wynikające ze złego przekładu komunikatu, który wygłosił jeden z rosyjskich ratowników. Nie chodziło o to, że trzy osoby żyją, tylko te trzy osoby miały pośmiertne drgawki po prostu. Zresztą według informacji Turowskiego te informację przekazał nie on, tylko jeden z pracowników ambasady. 
  
Jego nieszczęście w tej sytuacji polega na tym, że dopełniła się wizja demonicznego agenta, który w latach ’70 szpieguje papieża, a kończy swoją misję w miejscu, gdzie ginie polski prezydent, a wszystko na dodatek dzieje pod Katyniem. No, bardzo symboliczne, ale nie ma żadnego przełożenia na fakty. 
  
Turowski został ofiarą? 
  
Pewnego przypadku, zbiegu okoliczności. To że znalazł się 10 kwietnia w Smoleńsku sprawiło, że zainteresował się nim IPN, który ujawnił jego rolę. 
  
Wygrał o to proces. 
  
Tak, wygrał sprawę we wszystkich instancjach, a orzeczenie Sądu Najwyższego było miażdżące dla IPN. Zdaniem sądu najwyższego IPN przyczynił się do zdemaskowania polskiego oficera działającego za granicą. To jest bardzo poważny zarzut, mający tym razem pokrycie w rzeczywistości. 
  
Czy jakieś konsekwencje z tego powodu dla IPNu można wyciągnąć? 
  
Z tego co wiem, nie. Ta sytuacja świadczyła o słabości polskiego państwa. IPN ma wątpliwości co do jednego z ambasadorów, odkrywa, że był on oficerem wywiadu PRL, który potem został pozytywnie zweryfikowany i w dalszym ciągu pracował dla wywiadu już niepodległej Polski, i po prostu to ogłasza... 
  
W normalnym kraju prezes IPN powinien wezwać szefa agencji wywiadu i powinni razem pochylić się nad tym, że mają problem. Jeżeli już trzeba było przeprowadzić procedurę lustracyjną wobec Turowskiego to należałoby zrobić to w taki sposób, żeby to nie przeciekło do wiadomości publicznej. Wycofać go, po cichu zakończyć jego misję. Tu nie chodzi tylko o to, że ujawniono Turowskiego, ale pamiętajmy, że on przez lata swojej pracy, czy to w Rosji, czy to na Kubie, współpracował z różnymi ludźmi. Po jego ujawnieniu ci ludzie znaleźli się w sytuacji nawet zagrożenia życia. 
  
Kim teraz jest Turowski? 

No teraz jest emerytem, który toczy ze zmiennym szczęściem procesy z prawicowymi dziennikarzami, którzy go oskarżają o różne brzydkie sprawki. Jest człowiekiem dosyć zgorzkniałym i dosyć rozczarowanym co do państwa polskiego. Twierdzi, że jeżeli to państwo zdecydowało, że może mu dalej służyć po przełomie w 1989r., to powinno mu dać ochronę należną oficerowi wywiadu. 
  
Nie jest za to rozczarowany wobec Kościoła. Szczerze mówiąc z zaskoczeniem przyjąłem te słowa poparcia, które otrzymuje od swoich dawnych współbraci. Nie wiem, czy nie dokonuje się w nim jakaś dalsza ewolucja w kierunku wiary. Turowski mówi też o specyficznej uldze, którą odczuł gdy ujawniono jego rolę. Nie musiał dłużej oszukiwać swojej najbliższej rodziny. 
  
Z książki wyłania się obraz paradoksalnej postaci. 
  
To taki bardzo polski los. Nawet jeżeli nie akceptujemy tego co robił, tych jego wyborów, no to można to zrozumieć. Zrozumieć, nie znaczy zaakceptować. 
  
Wy zaakceptowaliście?
 
 
Nie mogę mówić za Agnieszkę, ale ja nie do końca. Jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy uważali PRL za swoje państwo, natomiast dalej w głowie mi się nie mieści, że można zdecydować się na tego typu zadanie. Nawet jeżeli to był rozkaz.


„Kret w Watykanie. Prawda Turowskiego” Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski, wyd. Agora, premiera 3.10.2013 r.

Źródło: naTemat.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz