czwartek, 10 października 2013

Dlaczego zginął mąż posłanki PiS? "On na pewno nie pilotował tego helikoptera"

Roman Daszczyński

10.10.2013 
 Drukuj
Krzysztof Mielewczyk, mąż posłanki PiS, był właścicielem śmigłowca i jedną z trzech ofiar katastrofy.
Krzysztof Mielewczyk, mąż posłanki PiS, był właścicielem śmigłowca i jedną z trzech ofiar katastrofy. (Fot. Wojciech Kardas / Agencja Gazeta)
Ogłoszono wstępny raport w sprawie katastrofy śmigłowca na Kaszubach, w której zginęły trzy osoby. - Nadal nie jest dla mnie jasne, jak do tego doszło, czekam na dalsze ustalenia - mówi poseł Dorota Arciszewska-Mielewczyk, wdowa po jednej z ofiar.
Eksperci wciąż pracują nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy, do której doszło 13 września br. Wstępny raport Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych jest krótki i stwierdza jedynie bezsporne fakty na temat okoliczności tragedii. W środę z Warszawy do Gdańska przyjechał Dariusz Frątczak - ekspert PKBWL specjalizujący się w katastrofach śmigłowcowych. Oglądał szczątki maszyny, które składowane są niedaleko miejsca tragedii. Zdaniem Frątczaka ostateczny raport powinien być gotowy za kilka miesięcy. Do ekspertyzy wzięto próbki wszystkich zachowanych elementów konstrukcji śmigłowca, w tym silnik. Pobrano też próbki paliwa.

W złą pogodę

Maszyna rozbiła się z powodu awarii? Czy może przyczyną były warunki atmosferyczne lub błąd w pilotażu? Odpowiedź na te pytania będzie możliwa dopiero po szczegółowym zbadaniu szczątków śmigłowca.


Na podstawie urządzenia GPS, które było zamontowane na pokładzie maszyny, ustalono, że start z lądowiska w Borczu gm. Somonino miał miejsce o godz. 9.36. Celem lotu było lotnisko w Bydgoszczy.

Po ośmiu minutach pilot nawiązał łączność radiową z wieżą kontroli lotów w Gdańsku-Rębiechowie - podał planowaną trasę lotu, wysokość i czas startu. "Na pytanie kontrolera lotów o pogodę na trasie, pilot potwierdził, że warunki nie są korzystne" - czytamy we wstępnym raporcie. Chodziło przede wszystkim o całkowite zachmurzenie nieba przy niskiej podstawie chmur na pułapie rzędu 60-70 m.

- To bardzo nisko, wielu pilotów przy takiej pogodzie odmawia lotu - uważają nasi rozmówcy z Aeroklubu Gdańskiego. - W bardzo podobnych warunkach doszło do katastrofy smoleńskiej.

Dodatkowo utrzymywała się mgła, która nie była gęsta. Warunki były zbliżone do tych, jakie panowały na lotnisku w Gdańsku - od miejsca startu śmigłowca w Borczu oddalone jest ono zaledwie o 16 km. Co wynika z zapisów w dokumentacji pogodowej? W Rębiechowie tego dnia w godz. 8.15 - 9.45 obowiązywało tzw. ostrzeżenie lotniskowe o dalszym utrzymywaniu się mgły, która ograniczała widzialność poniżej 800 m, a także o zachmurzeniu na pułapie rzędu 60 m.

Czternaście minut

Z rozmowy przez radio wynikało też, że pilot spodziewa się, że rejon lotniska w Bydgoszczy osiągnie po 35 minutach lotu. Ustalono kierunek, z którego miał podejść do lądowania. Uzgodniono też, że z powodu trudnych warunków pogodowych maszyna będzie lądować według specjalnej procedury, pod ścisłym nadzorem wieży kontroli lotów w Bydgoszczy.

Śmigłowiec osiągnął deklarowaną wysokość przelotu na pułapie 330 m po około trzech minutach od startu. Później leciał krótko na wysokości ok. 1 tys. m. Na minutę przed katastrofą był na wys. 650 m. O godz. 9.50 spadł na pole uprawne we wsi Wygonin. Lot trwał 14 minut. Maszyna uległa całkowitemu rozbiciu i częściowo spłonęła. Zginęli pilot oraz dwaj pasażerowie: Krzysztof Mielewczyk (właściciel śmigłowca) i jego partner w interesach. Lecieli na spotkanie biznesowe.

- Nadal nie jest dla mnie jasne, jak doszło do katastrofy, czekam na dalsze ustalenia - mówi poseł PiS Dorota Arciszewska-Mielewczyk, wdowa po Krzysztofie Mielewczyku. - Pilot był bardzo doświadczony, pułkownik lotnictwa z 30-letnim stażem, który latał na odrzutowcach. Z informacji, jakie do mnie docierają, wstępnie przyjmuję, że mieli w powietrzu jakąś awarię. Według świadków szukali miejsca do lądowania, wylecieli zza lasu, ominęli zabudowania i nagle jakby prąd im odcięło - silnik stanął, spadli z wysokości dwustu metrów.

Jednak według innej niepotwierdzonej oficjalnie wersji pilot mógł stracić orientację w przestrzeni. - W samolocie można pomagać sobie urządzeniem, które nazywamy "sztuczny horyzont". W śmigłowcu jest to bardziej skomplikowane. Latanie na przyrządach taką małą maszyną w złych warunkach pogodowych jest bardzo ryzykowne nawet dla pilota o dużym doświadczeniu.

Koszmar powrócił

Dla poseł Arciszewskiej-Mielewczyk śmierć męża jest wyjątkowo traumatycznym przeżyciem. W lutym 1997 r. w katastrofie statku "Leros Strength" u wybrzeży Norwegii zginął jej ojciec - kpt. żeglugi wielkiej Eugeniusz Arciszewski.

- Czuję się tak, jakbym powtarzała los mojej matki - stwierdza Dorota Arciszewska-Mielewczyk. - Ojciec miał wrócić następnego dnia. Mama upiekła ciasto, umówiła się do fryzjera. Ktoś znajomy zadzwonił i powiedział, że była katastrofa statku, żeby sprawdziła, jaka jest sytuacja. Mnie też nikt teraz nie poinformował oficjalnie, co się stało, nikt nie miał odwagi zatelefonować. W końcu zadzwonił znajomy, że była jakaś katastrofa śmigłowca, więc powinnam się zorientować, czy Krzysztofowi nic się nie stało. Przez lata dręczyły mnie myśli, co ojciec musiał przeżyć w ostatnich minutach na mostku kapitańskim, aż przyśniło mi się, że uderzył głową i stracił przytomność. Teraz koszmar wrócił. Co czuł mój mąż i jego towarzysze podróży, gdy zaczęli spadać z tych dwustu metrów?

Śmigłowiec produkcji amerykańskiej Robinson R44 był własnością Krzysztofa Mielewczyka. Według Dariusza Frątczaka ten typ maszyny ma bardzo dobrą opinię wśród pilotów. Poseł Arciszewska dementuje informacje, jakoby jej mąż próbował pilotować śmigłowiec. - Krzysztof nigdy nie miał takich pomysłów i nawet nie uczył się latać - mówi.


Źródło: Wyborcza.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz