piątek, 4 października 2013

Wdzięk Lecha, ciężar założenia - recenzja "Wałęsy"

Jacek Szczerba
 Drukuj
Robert Więckiewicz jako Lech Wałęsa
Robert Więckiewicz jako Lech Wałęsa (Fot. Miroslaw Sosnowski/Makufly)
Co sądzę o "Wałęsie. Człowieku z nadziei" Andrzeja Wajdy, pomijając fakt, że drugi człon tytułu uważam za niezręczne i sztuczne nawiązanie do "Człowieka z marmuru" i "Człowieka z żelaza"? Moją opinię ujmę w pięciu krótkich punktach.
1. Ten film stoi jedną świetną rolą. Lech Wałęsa powinien wysłać Robertowi Więckiewiczowi skrzynkę szampana, najlepiej Dom Pérignon. Były prezydent ma specyficzny wdzięk, ale przez ponad 30 lat obecności w życiu politycznym zmęczył nim chyba nawet swych najzagorzalszych fanów. Więckiewicz ten wdzięk Wałęsy odświeżył. Jego występ w filmie Wajdy to jakby Wałęsa - reaktywacja. Wałęsy z ekranu, mimo jego wad, nie sposób nie lubić. Znów okazało się, że w kinie wszystko jest wspanialsze niż w życiu.

2. Sprawdziła się w filmie romantycznego Wajdy ironia Janusza Głowackiego, który podczas pracy przypomniał Więckiewiczowi, że "nie ma wzniosłości bez śmieszności". Najlepsze sceny pasują właśnie do tego zdania, np. ta, w której Wałęsa pyta Orianę Fallaci: "Czy pani myśli, że jestem zbyt zarozumiały?". Albo scena, w której Wałęsa wieziony do ośrodka internowania przekonuje się, że wbrew temu, co sądzi, tzw. zwykli ludzie są mu przeciwni, winią go za stan wojenny.


Szkoda tylko, że zamiast użyć w tej scenie anonimowych twarzy, Wajda sięgnął m.in. po Henryka Gołębiewskiego (bohatera dziecięcych filmów Stanisława Jędryki, później tytułowego "Ediego" z filmu Piotra Trzaskalskiego). W ten sposób "paradokumentalny" charakter inscenizacji diabli wzięli. Podobnych w tonie scen było ponoć w scenariuszu więcej, lecz wypadły w trakcie montażu. Głowacki umieścił je zatem w swej książce o pracy z Wajdą "Przyszłem".

Swoją drogą, dobrze się stało, że Oriany Fallaci nie zagrała Monica Bellucci, a były takie przymiarki, tylko podobna do Fallaci Maria Rosaria Omaggio. Gwiazdorska i seksowna Bellucci byłaby tu śmieszna.

3. Wajda zawsze uważany był za "wampira", który "wysysa krew" współpracowników bez zastrzeżeń ofiarowujących mu swe talenty. Jego wielkość wielokrotnie "tuczyła się" wielkością innych, którzy się do niego garnęli. W "Wałęsie" co prawda sięgnął po wielu ciekawych młodych aktorów - m.in. Mateusza Kościukiewicza, Grzegorza Małeckiego i Macieja Stuhra - tyle że nie zaoferował im prawie niczego do grania. Bo tu liczy się wyłącznie Więckiewicz. Wspomniani aktorzy co najwyżej zapiszą sobie w filmografii epizodyczny udział w fabule Wajdy.

Jeden z tych przypadków wydał mi się lekko groteskowy: Adam Woronowicz jako I sekretarz KW PZPR w Gdańsku Tadeusz Fiszbach zjawiający się w nocy 13 grudnia, by internować Wałęsę, niemal go za to przeprasza. Wygląda to prawie tak, jakby do Wałęsy przybył ksiądz Popiełuszko, którego Woronowicz zagrał wcześniej.

Chlubny wkład młodszego pokolenia w "Wałęsę" znać za to w doborze rockowych piosenek wykorzystanych w filmie - począwszy od "Kocham wolność" Chłopców z Placu Broni - o których Wajda, co sam przyznaje, nie miał zielonego pojęcia.

4. Pomimo wymienionych już zalet na filmie Wajdy ciąży założenie, że został zrobiony "w obronie Lecha". Takie artystyczne credo osłabia intrygującą zazwyczaj dwuznaczność dzieła. Wajda przygotował gładką wersję życiorysu swego bohatera: nie wiem, może jest to lekcja sporządzona dla zagranicy (do takiego przypuszczenia upoważnia konstrukcja filmu - Wajda opowiada światu o Wałęsie, tak jak Wałęsa opowiada o sobie przepytującej go Fallaci), a może nauka dla młodzieży w szkołach.

Co oczywiste, najdelikatniejsza jest kwestia ewentualnej współpracy Wałęsy z peerelowskimi służbami. Wyjaśniono ją w duchu: coś tam podpisał, bo bał się o rodzinę, a był przecież wtedy tylko zwykłym robotnikiem, ale później się ze szponów ubecji wyzwolił. Ubecki kryptonim "Bolek" w ogóle w filmie nie pada. Bo Wajda łagodzi na ekranie wszelkie kontrowersje. W dokumentalnych wstawkach - skądinąd tak świetnie sklejonych z materiałem dziś nakręconym, że trudno rozpoznać, co jest czym - pojawia się np. niechętny Wałęsie Andrzej Gwiazda. Ale na odnotowaniu jego obecności w opisywanych tu wydarzeniach się kończy. W filmie w ogóle brak innej niż małżeństwo Wałęsów wyrazistej postaci.

Jednocześnie odciskają się w nim polityczne sympatie reżysera, który wyraźnie faworyzuje Henrykę Krzywonos kosztem Anny Walentynowicz. To parcie do cokolwiek pomnikowej jednoznaczności jest cechą charakterystyczną dla tzw. późnego Wajdy, na co wskazują choćby zmiany dokonane w "Katyniu". Wedle noweli Andrzeja Mularczyka będącej podstawą filmu porucznik ocalały z Katynia miał romansować z wdową po zabitym tam koledze, ale u Wajdy wcale tego nie robi, tylko popełnia samobójstwo. Straciwszy męża generała, wdowa wyłącznie rozpacza, bo Wajda wykreślił jej bolesną świadomość, że wcześniej przestała już męża kochać.

5. Choć nie odmawiam Wajdzie prawa do wielbienia Wałęsy - bo i jest za co go wielbić - czułem, że przesadą jest finałowa scena, w której ubecy, słuchając przemówienia Wałęsy w amerykańskim Kongresie, odgrażają się, że jeszcze go dorwą. Łatwo z tego wywnioskować, że dzisiejsi krytycy Wałęsy albo mają coś wspólnego z dawną ubecją, albo działają po jej myśli. Pachnie to wyraźnie kinem propagandowym, a wolałbym nie odbierać w ten sposób filmu Wajdy.


Źródło: Wyborcza.pl


Nasze zdjęcie z Wałęsą - Sobolewski o nowym filmie Wajdy. I kilku starych

Tadeusz Sobolewski
 Drukuj
"Wałęsa" (Fot. ITI Cinema)
Andrzej Wajda, twórca "Pokolenia", "Kanału" i "Popiołu i diamentu" - trylogii klęski i śmierci, ukazującej Polaków miażdżonych przez historię - musiał doprowadzić do końca swoją drugą trylogię, w której pokazał, jak los Polski się odwraca
Lepszy, niż się spodziewano, choć nie tej klasy, co "Człowiek z marmuru" i "Człowiek z żelaza", których mocną stroną był scenariusz Aleksandra Ścibora-Rylskiego. Tak mogłaby brzmieć telegraficzna recenzja "Wałęsy. Człowieka z nadziei", konsekwentnego dopełnienia tamtych dwóch filmów.

"Człowiek z marmuru" wprowadził postać Birkuta, człowieka legendę, męczennika klasy robotniczej. Wajda wyciągnął go z socrealistycznego lamusa i ożywił. Odebrał władzy postać robotnika i w ten sposób symbolicznie otworzył drogę do "Solidarności". "Człowiek z żelaza" - historia syna Birkuta - powstał na zamówienie strajkujących stoczniowców i też odegrał historyczną rolę: ten film w pewien sposób osłaniał solidarnościową rewolucję zagrożoną przez radziecką interwencję. Stworzył legendę i poniósł ją w świat.




Te dwa filmy były rzutem w przyszłość. "Wałęsa" opowiada historię, przypomina, jak było. Jest rodzajem pożytecznego historycznego bryku, jakiego dotąd nie mieliśmy. Mówię to bez ironii. Tym filmem Wajda przychodzi Wałęsie w sukurs. Osaczonemu, oskarżanemu, ale też samemu psującemu swój wizerunek zwraca jego legendę - a bez legendy nie może się obyć historia żadnego narodu. Wajda jeszcze raz objawia tu swój mitotwórczy talent. Jest to gest ostentacyjny. Nie przypadkiem pomysł filmu skrystalizował się w tym samym roku, gdy ukazała się książka Cenckiewicza i Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa", będąca próbą rozmontowania mitu założycielskiego III RP.

Jak polskie kino wyprorokowało Sierpień

Twórca "Pokolenia", "Kanału" i "Popiołu i diamentu" - trylogii klęski i śmierci, ukazującej młodych Polaków miażdżonych przez historię - musiał doprowadzić do końca swoją drugą trylogię, w której pokazał, jak los Polski się odwraca. Robotnik i inteligent razem tworzą historię. Towarzyszy im artysta, sam Wajda, który kiedyś był świadkiem klęski i tym, który "rozdzierał rany". Teraz pragnie je leczyć, nie zważając na krajowe "potępieńcze swary". Robi to dla przyszłości. A także dla siebie. Dla własnej sławy, do której ma prawo.

Otwieram ciekawy dokument z roku 1980: almanach gdańskich środowisk twórczych "Puls", gorący zapis wydarzeń Sierpnia. Wajda 29 sierpnia przyjeżdża do stoczni. Wałęsa wita go słowami: "Dlaczego tak późno?". "A ja - opowiada reżyser - nie miałem na to żadnej odpowiedzi. W naszej tradycji zakodowane jest, że wszystkie ważne poruszenia tego kraju są inicjowane przez inteligencję, ludzi, którzy mają świadomość, w jakim kierunku idziemy. To, co się wydarzyło w Gdańsku, było dla nas całkowitym zaskoczeniem. Myśmy od razu poczuli, że powstał autentyczny ruch i zawahaliśmy się, czy jesteśmy równymi partnerami. Ale zaraz potem pomyślałem, że tu nie ma miejsca ani czasu na dalsze wahanie. Tu trzeba być, uczestniczyć".

W wywiadzie dla biuletynu strajkowego powiedział coś, co dobrze oddaje ducha tamtego czasu, co można odnieść i do koncepcji "Wałęsy", i w ogóle do naszego stosunku do PRL. Wajda mówił robotnikom: "Wy dopisaliście tę historię [czyli dalszy ciąg "Człowieka z marmuru"]. I myślę, że zachodzi tu jakaś kontynuacja. Że nie jesteśmy uczciwymi ludźmi od poniedziałku, tylko że i przedtem byli jacyś uczciwi ludzie, nawet jeśli ponieśli klęskę...". Rzadko się dziś mówi o uczciwych ludziach w PRL. Przeważa cyniczna opinia: wszyscy byli umoczeni.

W tym samym biuletynie ktoś notuje, że atmosfera strajku przypomina mu piknik strajkowy z "Perły w koronie" Kutza. Więc kino polskie wyprorokowało Sierpień? Podsunęło mu formę? Niewykluczone. Sierpień nie był nowym początkiem, tylko wykwitem wolnościowych dążeń roku 1956, 1968, 1970, 1976...



Historia bez bólu

Wajda chce nam powiedzieć: historia jest kontynuacją, podawaniem sobie rąk, a nie tylko szeregiem przewrotów, nieustanną rewolucją. Istnieje łączność między epokami, większa, niż się wydaje. Nie trzeba jej się wypierać. Szukamy sposobu, żeby włączyć w ten ciąg historyczny tak zwany PRL, tak żeby nie kojarzył się tylko z komediami Barei.

Film Wajdy podsuwa myśl, że właśnie Sierpień 1980 jest takim zwornikiem - robotniczym aktem nadziei, projektem lepszego urządzenia społeczeństwa, który mieściłby się w ramach ustroju ewoluującego razem z wolą ludzi.

Tak właśnie rozumował Wałęsa podczas negocjacji z delegacją rządową: "Jedno rozwiązanie jest na pewno: Wolne Związki Zawodowe! Silne i prężne, takie, jakich świat pracy sobie życzy. To nie jest polityczna sprawa, to jest przeciwwaga i kontrola (...). Bo jeśli będziemy wszyscy w porządku, jeśli rząd będzie w porządku, nie będzie musiał się obstawiać tak bardzo milicją i SB".

Więc tego chcieli? Zamiast fałszywego "3 x tak", nowe "21 x tak"? "Solidarność" jako spełnienie konstytucyjnych wolności, z wiarą, którą Wajda tak podziwiał u Wałęsy, że tym razem "Ruscy nie wejdą"? Później, gdy prawdopodobieństwo, że wejdą, wzrosło, Wałęsa stał się "hamulcowym". Starł się z opozycją wewnątrz związku i zyskał opinię "zdrajcy" - ale tego już Wajda nie chce pokazać, bo wtedy musiałby rozbić mit "Solidarności" i wejść w polskie spory, podziały, szaleństwo, nienawiść. Tu mamy wersję wydarzeń bez bólu. Pamiątkową fotografię narodu z Wałęsą. Wizję "Solidarności" lat dziecinnych, tej sprzed bramy stoczni. Chociaż już wtedy nie było wesoło. Almanach "Pulsu" przypomina charakterystyczny moment: pustkę po wygaśnięciu strajku, po zwycięstwie. Co dalej? Okres, który nazywamy niefrasobliwie "karnawałem 'Solidarności'", miał coś z polskiego piekła zagrożonego inwazją. Czy ktoś to kiedyś pokaże?

Więckiewicz zbyt dobry

W szybko biegnących, plakatowo naszkicowanych scenach "Wałęsa" pokazuje ogromną emancypacyjną zmianę, jaka nastąpiła w latach 70. Jest u Wajdy jakiś nowy ton w stosunku do naszych filmów o PRL-u. Dramat nie toczy się pomiędzy orwellowskimi funkcjonariuszami systemu i bezwolnymi proletami. Jak to się stało, że elektryk po zawodówce, zastraszany na komisariacie, po kilku latach będzie negocjował z wicepremierem?



Film podsuwa kilka odpowiedzi. Po pierwsze - pojawiła się współpraca inteligencji i robotników. Agnieszka - Krystyna Janda z "Człowieka z żelaza", podaje w kolejce trójmiejskiej numer "Robotnika" Wałęsie - Więckiewiczowi.

Po drugie - system demonstrujący swoją siłę był już wtedy słabszy.
Po trzecie - zaważyła osobista charyzma Wałęsy, jego inteligencja - cechy, które demonstruje w tworzącej ramę filmu rozmowie z włoską dziennikarką Orianą Fallaci. Wśród wielu kapitalnych autentycznych zdań Lecha pada tam definicja przywódcy, która jest także definicją talentu reżysera filmowego: "Ja mam nosa, kiedy tłum milczy, ja wiem, co chce powiedzieć - i mówię to!".

A po czwarte i najciekawsze - tajemnica. Wałęsa jest jak nowy Birkut, everyman, człowiek z tłumu, który w porę znalazł się na miejscu. Jak pokazać największą zagadkę Wałęsy? Jego religijność, jego pokorę tak dziwnie połączoną z butą i z bezczelnością zawadiaki? Robert Więckiewicz, w swojej imitatorskiej roli tak bardzo skupia się na podobieństwie do bohatera, stara się być jego doskonałą kopią, wręcz lepszą od oryginału (trochę jak Stalin w dawnych radzieckich filmach), że nie zostawia pola do zaprezentowania naturalnego błysku inteligencji. Jest trochę za dobry. Za granicą, gdzie Wałęsy tak nie znają, ta kreacja zadziała lepiej i kto wie, może kiedyś pomylą się zdjęcia prawdziwego Wałęsy i jego sobowtóra?


Wałęsa jak z "Trylogii"

Wałęsa pozostaje enigmą, bohaterem charyzmatycznym i zarazem nieznośnym, społecznikiem pełnym troski, a równocześnie kimś nieprzystępnym, zamkniętym w sobie. Tak mógłby kończyć się film - też po amerykańsku: Wałęsa samotny jak obywatel Kane. Jego "różyczki" nie poznamy.

Film Wajdy zaczyna się bombastycznie - od kroniki z rocznicy rewolucji październikowej. Defilada na placu Czerwonym zderzona z akcją zdobywania okazyjnie wózeczka dziecięcego dla mającego się narodzić pierwszego dziecka Wałęsów. W tym samym wózeczku Lech wkrótce będzie woził bibułę. Hiperboliczna figura podpowiada: ten wózeczek rozwali system.

Pod kloszem systemu, w cieniu Wielkiego Brata, ludzie jakoś dają sobie radę. "Gierek nas oszukał" - mówi śmiało elektryk W. na zebraniu. W jakim komunistycznym kraju poza Polską byłoby to możliwe? Podczas rewizji jego żona Danuta (świetna rola Agnieszki Grochowskiej) krzyczy, żeby nie gmerali jej w garnkach. Na głos papieża w telewizorze esbek odruchowo klęka. Milicjantka na komisariacie, gdzie zgarnięto Wałęsę z niemowlęciem, mówi poufale: "Oni się bardziej boją niż wy".

Skok spóźnionego Wałęsy przez płot. Może trochę się bał iść na strajk? Byłby to ludzki gest. Pierwotny scenariusz Głowackiego miał rozgrywać się w całości podczas tej drogi z domu do stoczni.

Rozmowa Wałęsy z dyrektorem stoczni, który stoi w otwartym oknie na piętrze - scena jak z "Samych swoich". Pertraktacje z wicepremierem, któremu Wałęsa - Więckiewicz wymachuje przed nosem długopisem z papieżem w prestidigitatorskim montażu Grażyny Gradoń, łączącym fikcję z dokumentem. Zajazd Henryki Krzywonos, która przybywa tramwajem pod stocznię i rzuca się na Wałęsę, żeby kontynuował strajk: "Sprzedaliście nas, teraz wytłuką nas jak pluskwy! Zamykać bramę!". I fortel z mszą świętą, którą Wałęsa z Borusewiczem zarządzają, żeby zatrzymać robotników w stoczni i onieśmielić ZOMO...

Czy to nie są sceny jak z "Pana Tadeusza" czy "Trylogii"? Coś bardzo polskiego, tyle że rozegranego w sztafażu robotniczym, peerelowskim, socjalistycznym. Narażając się zarówno prawicy, jak i lewicy, Wajda zrobił film nostalgiczny, żebyśmy przez chwilę zatęsknili za tamtą wolnością zdobywaną w ucisku.

Jak z tej ballady, którą wolałbym w filmie usłyszeć, zamiast Chłopców z Placu Broni: "To co wam śpiewam, dobrzy ludkowie/ To jest opowieść prawdziwa/ Jest tam na Stoczni wspaniały facet/ Co się Wałęsa nazywa...". 

Źródło: Wyborcza.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz