Literacki Nobel dla Kanadyjki Alice Munro. Oto jej opowiadanie ze zbioru "Zbyt wiele szczęścia" (Wydawnictwo Literackie).
Alice Munro: Wolne rodniki
Z pczątku ludzie dzwonili, żeby zapytać, czy Nita nie jest przygnębiona, osamotniona, czy nie je za mało albo czy nie za dużo pije. (Większość nie pamiętała już o jej słabości do wina, która spowodowała bezwzględny zakaz picia). Trzymała ich wszystkich na dystans, choć wcale przecież nie epatowała smutkiem, nienaturalną wesołością, roztargnieniem ani zagubieniem. Odpowiadała, że nie potrzebuje zakupów, bo je to, co ma pod ręką. Nie brakuje jej też ani leków, ani znaczków na listy z podziękowaniami.
Ci, którzy znali ją lepiej, z pewnością domyślali się, że Nita prawie nic nie je, a wszystkie listy z wyrazami współczucia po prostu wyrzuca. Nie odpisywała na nie. A powinna, choćby ogólnikowo, żeby dać do zrozumienia, że w ogóle jakieś listy do niej docierają. Nie zareagowała nawet na list od byłej żony Richa z Arizony ani od jego niemal zapomnianego brata z Nowej Szkocji, chociaż akurat oni pewnie lepiej niż ludzie z jej bezpośredniego otoczenia rozumieli, dlaczego nie urządziła tradycyjnego pogrzebu.
Rich zadzwonił do niej tamtego dnia i powiedział, że wybiera się do miasteczka, bo musi dokupić jakiś drobiazg potrzebny do remontu. Była dziesiąta rano, a on zabrał się do malowania balustrady na tarasie. Właściwie oczyszczał ją dopiero z farby i stara szczotka rozpadła mu się w rękach.
Nie miała nawet okazji pomyśleć, dlaczego tak długo nie wraca. Zmarł zaraz potem, trzymając się kurczowo umieszczonej przed sklepem reklamy przecenionych kosiarek. Nie zdołał nawet wejść do środka. Miał osiemdziesiąt jeden lat i cieszył się niezłym zdrowiem, pomijając fakt, że ogłuchł na prawe ucho. Zaledwie tydzień wcześniej badał go lekarz. Wkrótce potem Nita miała się nasłuchać opowieści o tym, jak ten czy ów zmarł nagle tuż po badaniu kontrolnym, które nie wykazało niczego niepokojącego. Odniosła nawet wrażenie, że takich wizyt lepiej byłoby w ogóle unikać.
Tak też powiedziała najbliższym przyjaciółkom, w dodatku strasznym plotkarom - Virgie i Carol - w podobnym wieku jak ona sama (a miała sześćdziesiąt dwa lata). Młodsi nie chcieli nawet słuchać podobnych historii. Z początku wszyscy jej towarzyszyli. W zasadzie nie poruszali tematów związanych z żałobą, ale obawiała się, że w każdej chwili mogą zacząć.
Gdy załatwiła już formalności, u jej boku pozostali tylko najwierniejsi i wypróbowani. Najtańsza trumna, szybki pochówek w ziemi, bez uroczystości. Przedsiębiorca pogrzebowy nadmienił nawet, że to chyba wbrew prawu, ale ona i Rich zdążyli się w tych kwestiach wcześniej porozumieć. Nastąpiło to prawie rok temu, kiedy lekarze postawili ostateczną diagnozę, nie dając Nicie żadnych szans.
- Skąd mogłam wiedzieć, że on mnie ubiegnie?
Żałobnicy nie spodziewali się tradycyjnego nabożeństwa, ale każdy myślał, że odbędzie się chociaż skromna stypa. Porozmawiają o drodze życiowej zmarłego. Wysłuchają jego ulubionej muzyki, chwycą się za ręce, powspominają Richa, nie stroniąc od anegdot na temat jego śmiesznostek i drobnych słabości.
Rich mawiał, że od takich komunałów chce mu się rzygać. Dlatego właśnie ceremonię przeprowadzono szybko, a otaczająca Nitę atmosfera wzruszenia i ciepła natychmiast się rozwiała. Mimo to spodziewała się, że niektórzy i tak będą jej okazywać współczucie. Virgie i Carol powstrzymały się od takich gestów. Stwierdziły, że jeżeli teraz się załamie i zechce przedwcześnie je opuścić, to będą ją uważały za cholerną egoistkę. Zapowiedziały, że wstąpią z Grayem Goose'em podtrzymać ją na duchu.
Odparła, że nigdzie się nie wybiera, choć może powinna.
Obecnie doszło u niej do remisji nowotworu - cokolwiek to znaczy. Z pewnością nie chodzi o to, że ustępuje. Cofa się, ale nie na dobre. Wątroba jest ciągle w opałach i nie odzywa się tylko wtedy, gdy Nita nie je, najwyżej tylko coś od czasu do czasu skubnie. Więc goście niepotrzebnie by się przejęli, gdyby musiała przypomnieć, że nie wolno jej pić wina ani wódki.
Trzeba przyznać, że naświetlania, którym poddała się na wiosnę, trochę jej pomogły. Jest przecież środek lata, a ona wcale nie narzeka na poziom bilirubiny. Może się po prostu przyzwyczaiła.
Wstaje wcześnie, myje się i zakłada, co ma pod ręką. Mimo wszystko robi to - ubiera się, czyści zęby i czesze dopiero co odrośnięte włosy, siwe przy twarzy, a ciemniejsze na końcach. Maluje usta, czerni przerzedzone brwi i odruchowo, tak jak dawniej, sprawdza szczupłość talii oraz bioder, chociaż doskonale wie, że o całym jej ciele można by powiedzieć - przeraźliwie chude.
Siada w ulubionym wielkim fotelu, obstawiona stosami książek i nie czytanych periodyków. Małymi łyczkami popija ziółka, które zastępują jej teraz kawę. Z początku myślała, że nie wytrzyma bez kawy, ale wkrótce okazało się, że najważniejszy jest sam kubek czegoś gorącego w dłoniach, że to on pomaga jej skupić myśli i trwać, włączać się jakoś w pochód godzin i dni.
To był dom Richa. Kupił go za czasów małżeństwa z Bett. Miał być taką sobie chatą na weekendy, nie używaną przez całą zimę. Dwie małe sypialnie, dobudowana kuchenka, pół mili za miasteczkiem. Ale wkrótce Rich zabrał się do rozbudowy, zgłębił tajniki ciesielstwa. Powstało skrzydło mieszczące dwie sypialnie z łazienkami i kolejne, gdzie urządził sobie gabinet. Najstarsza część budynku przekształciła się wówczas w otwartą przestrzeń, pełniącą równocześnie funkcję pokoju, jadalni i kuchni. Bett wciągnęła się w te prace - najpierw twierdziła, że nie rozumie, po co kupił taką szopę, ale że lubiła w praktyczny sposób urządzać otoczenie, wkrótce sprawiła sobie fartuch stolarski pod kolor jego stroju. Po napisaniu i wydaniu książki kucharskiej, nad którą pracowała wiele lat, potrzebowała jakiegoś sensownego zajęcia. Nie mieli dzieci.
I właśnie wtedy, gdy Bett rozpowiadała wokół, że wreszcie odnalazła się w życiu jako pomocnik stolarski Richa, a ich związek okrzepł, on zakochał się w Nicie. Pracowała w administracji uniwersytetu, na którym wykładał literaturę średniowieczną. Pierwszy raz kochali się wśród wiórów i trocin, w miejscu, które miało się stać głównym pokojem o łukowato sklepionym suficie. Nita zostawiła wtedy okulary przeciwsłoneczne. Wcale nie celowo, ale Bett, która nigdy nie gubiła swoich rzeczy, nie mogła w taki przypadek uwierzyć. Potem nastąpiły normalne w takich okolicznościach, bolesne perypetie. W końcu Bett wyjechała, najpierw do Kalifornii, potem do Arizony. Nita zgodnie z sugestią przełożonych zrezygnowała z pracy w administracji, a Richowi uciekła sprzed nosa posada dziekana wydziału humanistycznego. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę i sprzedał dom w mieście. Nita nie przejęła roboczego fartucha poprzedniczki, tylko pośród prac ciesielskich i wszechobecnego bałaganu oddawała się swojej pasji czytania i gotowała skromne obiadki, które podgrzewała na kuchence. Chodziła na długie spacery, poznawała okolicę i wracała z pękami lilii tygrysich oraz pędów dzikiej marchwi, którymi zapychała puszki po farbach. Potem, gdy już się z Richem jakoś urządzili, poczuła lekki dyskomfort z powodu łatwości, z jaką weszła w rolę tej młodszej, która rozbiła małżeństwo, a następnie z niewinnym uśmiechem korzystała z owoców podboju. W rzeczywistości była poważną, pozbawioną fantazji i dość nieśmiałą kobietą, wcale nie podlotkiem. Recytowała z pamięci nie tylko królów, ale i królowe Anglii, historię wojny trzydziestoletniej znała na wyrywki, ale wstydziła się tańczyć przy ludziach i w odróżnieniu od Bett nawet nie próbowała wchodzić na drabinę.
Z jednej strony ich domu rośnie rząd cedrów, a z drugiej ciągnie się nasyp kolejowy. Linia ta nigdy nie była ruchliwa, teraz przejeżdża tamtędy raptem kilka pociągów na miesiąc. Tory bardzo już zarosły. Kiedyś, gdy Nita wchodziła w okres menopauzy, namówiła Richa, żeby się tam kochali - nie bezpośrednio na podkładach, ale na wąskim pasie trawy obok; sprawiło im to wielką satysfakcję.
Każdego ranka, gdy zasiadała w fotelu, rozmyślała o miejscach, w których Richa już nigdy nie będzie. Nie wejdzie do mniejszej łazienki, gdzie czekają przybory do golenia i lekarstwa na różne niezbyt poważne dolegliwości - rozmaite pigułki, których nie chciał wyrzucić. Niepotrzebna mu już sypialnia, którą właśnie posprzątała. Ani większa łazienka, z której korzystał tylko, by wziąć kąpiel w wannie. Nie wejdzie też do kuchni, swego ulubionego w ostatnim roku miejsca. I nie zajmie się już na wpół oczyszczoną z farby balustradą na werandzie, z której dla żartu pewnie kiedyś zajrzałby przez okno do pokoju, a ona jeszcze parę lat temu, widząc go, zaczęłaby udawać, że robi striptiz.
I nie zasiądzie też w swoim gabinecie. Tam właśnie brakuje go najbardziej. Na początku otwierała drzwi, stawała w progu i patrzyła na sterty papierów, zamarły komputer, przepełnione segregatory, książki - jedne otwarte do czytania, inne odłożone okładką do góry, a jeszcze inne stłoczone na półkach. Teraz potrafi sobie to wszystko wyobrazić bez wchodzenia.
A jednak kiedyś będzie musiała tam wejść. Wyobrażała sobie, że to będzie jak inwazja. Wtargnięcie do świata myśli swego nieżyjącego męża. Nigdy wcześniej nie brała takiej możliwości pod uwagę. Rich był w jej oczach niedoścignionym wzorem efektywności i kompetencji, był tak mocno, niezachwianie obecny, że nawet jej do głowy nie przyszło, by mógł jej nie przeżyć. A w ciągu ostatniego roku myśl ta zakorzeniła się w ich głowach już nie jako przejaw naiwności, lecz pewność.
Najpierw zajmie się piwnicą. To była prawdziwa piwnica, nie suterena. Chodziło się po deskach rzuconych na klepisko, a brudne pajęczyny zasnuwały małe okienka umieszczone pod sufitem. Niczego stamtąd nie potrzebowała. Rich trzymał tam jakieś na wpół puste puszki z farbą, rozmaite deski, które mogły się jeszcze przydać, narzędzia - albo do użytku, albo do rozdania. Do tej pory raz tylko otwarła drzwi i zeszła po schodach, żeby sprawdzić, czy nie pali się światło, a przy okazji zobaczyła, że są tam wszystkie bezpieczniki, dokładnie opisane nalepkami, żeby wiedziała, który jest od czego. Kiedy wyszła na górę, jak zwykle zamknęła na zasuwę drzwi znajdujące się w kącie kuchni. Rich śmiał się kiedyś z tego jej odruchu i pytał, co takiego groźnego mogłoby przejść przez kamienną podmurówkę albo piwniczne okienka.
Mimo wszystko sto razy łatwiej byłoby zacząć od piwnicy niż od gabinetu.
Zaścieliła już łóżko i uporała się z własnym bałaganikiem w kuchni oraz łazience, ale nie mogła się zabrać do generalnych porządków w całym domu. Z trudem zdobyła się na to, by wyrzucić zepsuty magnes z drzwi lodówki, nie wspominając o miseczce irlandzkich monet, które piętnaście lat temu przywieźli z wycieczki. Wszystko nabrało jakiejś niewytłumaczalnie istotnej wartości.
Carol i Virgie wydzwaniały codziennie, zwykle w porze kolacji, bo pewnie im się zdawało, że wtedy najtrudniej jest znieść samotność. Odpowiadała, że u niej wszystko w porządku i wkrótce wyjdzie ze swojej jaskini, a na razie czyta i rozmyśla. Coś tam je i trochę śpi.
Wszystko to było prawdą, oprócz czytania. Siadywała w fotelu otoczona książkami i nawet ich nie otwierała. A kiedyś było inaczej - i to był według Richa jeden z powodów, dla których stanowili idealną parę - potrafiła usiąść, zająć się lekturą i dać mu spokój. Teraz nie mogła się przemóc, żeby przeczytać choćby pół strony.
Lubiła wracać do książek. Na okrągło czytała Braci Karamazow, Młyn nad Flossą, Skrzydła gołębicy i Czarodziejską górę. Brała którąś z nich, by przypomnieć sobie tylko jeden fragment, lecz nie mogła się oderwać aż do ostatniej strony. Czytywała też powieści współczesne. Zawsze tylko beletrystykę. Potrafiła dowodzić, i to niekoniecznie żartem, że odskocznią od czytania jest dla niej rzeczywistość. Nie odwrotnie. Tak było.
A teraz nie mogła się nadziwić, że ma te fascynacje za sobą. I to nie tylko z powodu śmierci Richa, ale także w skutek swojego pogrążania się w chorobie. Pocieszała się, że to sytuacja przejściowa i zauroczenie czytaniem powróci, gdy tylko przestanie działać jakiś lek albo skończy się męcząca faza kuracji.
Ale nic z tego.
Bywało więc, że tłumaczyła się jakiemuś wyimaginowanemu rozmówcy.
- Tyle mam do roboty.
- No, pewnie. A co dokładnie?
- Usiłuję się skupić.
- Nad czym?
- No, tak sobie rozmyślam.
- O czym?
- Nieważne.
Pewnego ranka po dłuższej chwili siedzenia stwierdziła, że nastał upalny dzień. Trzeba wstać i włączyć wentylatory. A może bardziej ekologicznie będzie otworzyć drzwi od frontu i podwórza, żeby pozwolić wietrzykowi, jeżeli w ogóle jakiś jest, przecisnąć się przez moskitierę i przewietrzyć dom.
Najpierw otworzyła główne wejście. Ale jeszcze zanim do środka wpadł choćby promień światła, zauważyła ciemną sylwetkę.
Za zamkniętą na haczyk moskitierą stał jakiś młody człowiek.
- Nie chciałem pani przestraszyć - powiedział. - Właśnie szukałem dzwonka. Zapukałem we framugę, ale pewnie nic nie było słychać.
- Przepraszam - odparła.
- Przyszedłem sprawdzić bezpieczniki. Proszę mi z łaski swojej pokazać, gdzie jest skrzynka.
Odsunęła się, żeby go wpuścić. Chwilę się zastanowiła.
- A, tak. W piwnicy - rzuciła. - Zapalę światło. Sam pan znajdzie.
Zamknął za sobą drzwi i schylił się, aby zdjąć buty.
- Nie trzeba. Przecież nie pada.
- To nieważne. Taki już mam zwyczaj. Jak nie błoto, to kurz.
Weszła do kuchni, bo nie mogła wrócić na swoje miejsce, zanim on nie wyjdzie z domu.
Otworzyła mu drzwi, gdy wracał po schodach.
- W porządku? - zapytała. - Wszystko działa?
- Tak.
Ruszyła, by odprowadzić go do wyjścia, i wtedy zorientowała się, że nie słyszy kroków. Spojrzała za siebie i zobaczyła, że chłopak stoi na środku kuchni.
- A dałaby mi pani coś do jedzenia?
Jego głos zabrzmiał inaczej - jakoś tak chropawo i na wyższym tonie, zupełnie jakby aktor komediowy zaczął naśladować akcent z prowincji. Dzięki kuchennemu świetlikowi zorientowała się, że człowiek ten nie jest wcale taki młody. Gdy go wpuszczała, miała przed oczami szczupłą postać i twarz okrytą cieniem wśród promieni porannego światła. Teraz zorientowała się, że przybysz ma sylwetkę szczupłą, ale nie chłopięcą, i dość przygarbioną. Twarz nieznajomego była pociągła i bez wyrazu, a uwagę zwracały jego błękitne oczy. Spojrzenie miał wesołe, ale i pełne skupienia, jakby działał według planu.
- Bo tak się składa, że choruję na cukrzycę - powiedział. - Nie wiem, czy pani wie, co to jest, ale ja już tak mam, że kiedy zgłodnieję, to muszę zaraz coś przegryźć, bo inaczej mój organizm zaczyna wariować. Najlepiej, jakbym zjadł przed wyjściem, ale się spieszyłem. Mogę na chwilę?
Już siedział za kuchennym stołem.
- Da mi pani kawy?
- Mam tylko herbatę. Właściwie ziołową, więc nie wiem, czy pan chce.
- Pewnie, że tak.
Nasypała herbaty do filiżanki, włączyła czajnik i otwarła lodówkę.
- Nie mam za wiele pod ręką - wyjaśniła. - Parę jajek. Czasem sobie smażę i polewam ketchupem. Chciałby pan? I jeszcze są angielskie bułeczki drożdżowe, mogłabym odgrzać.
- Angielskie czy irlandzkie, nieważne jakie, byle były.
Wbiła kilka jajek na patelnię, dużym widelcem rozmieszała żółtka, a potem rozkroiła bułkę i włożyła do opiekacza. Sięgnęła do szafki po talerz i postawiła go przed nieznajomym. Jeszcze nóż i widelec z szuflady.
- Ładny talerz - powiedział, podnosząc go tak, jakby chciał się w nim przejrzeć. Gdy tylko odwróciła wzrok w kierunku patelni, rozległ się brzęk spadającej na podłogę porcelany.
- O, przepraszam - rzucił jakimś innym, piskliwym i zdecydowanie nieprzyjemnym tonem. - Ale narobiłem.
- Wszystko w porządku - odparła spokojnie, chociaż wiedziała już, że nie było.
- Jakoś mi się tak wyślizgnął.
Wyjęła drugi talerz i ustawiła go na blacie, by ułożyć na nim przyrumienione kawałki bułki i polaną ketchupem jajecznicę.
Tymczasem gość, pochylony, zbierał okruchy porcelany. Wziął ostro zakończony kawałek. Gdy postawiła przed nim posiłek, przeciągnął sobie porcelanowym ostrzem po nagim przedramieniu. Pojawiły się kropelki krwi, które po chwili uformowały cienką stróżkę.
- Spoko. To tylko tak, dla hecy. Nic mi nie będzie. Bo jakbym tak naprawdę chciał zaorać, to byśmy do jajecznicy ketchupu nie potrzebowali.
Na podłodze zostało jeszcze kilka odłamków, które przeoczył. Odwróciła się, by przynieść miotłę ze schowka koło drzwi na podwórko. Wtedy on błyskawicznie chwycił ją za rękę.
- Siedź. Nie ruszaj się, aż skończę.
Uniósł i pokazał jej okaleczone ramię. Następnie zrobił sobie z bułki i jajecznicy kanapkę i zjadł ją kilkoma kęsami. Żuł, nie zamykając ust. W czajniku zawrzała woda.
- Torebka w filiżance? - zapytał.
- Tak, a właściwie to herbata luzem.
- Nie ruszaj się i nie podchodź do tego czajnika, jasne?
Nalał wrzątku do filiżanki.
- Istne siano, nie masz lepszej?
- Przepraszam, tylko taką.
- Za co tak ciągle przepraszasz? Jak nie ma innej, to nie. A chyba nie uwierzyłaś, że przyszedłem do bezpieczników, co?
- A dlaczego nie? - powiedziała Nita. - Uwierzyłam.
- Ale teraz już tak nie myślisz, co?
- Już nie.
- Boisz się?
Odebrała to jako pytanie na serio, a nie kolejne szyderstwo.
- Sama nie wiem. Chyba jestem bardziej zaskoczona niż przestraszona.
- Ale się ciesz. Jednego nie musisz się bać: nie zgwałcę cię.
- Nie przyszło mi to do głowy.
- No wiesz, różnie to bywa.
Wziął łyk herbaty ziołowej i się skrzywił.
- Że niby jak jesteś stara, to nikt cię nie ruszy? Nie bój, nie bój, są tacy, co żadnej okazji nie przepuszczą. Może być dziecko albo pies, albo kot, albo i babcia. Twardziele. Nie grymaszą. Ale mnie nie wszystko jedno. Mnie nie cieszy byle jak, ja lubię z ładną kobitką, taką, co i mnie lubi. A więc możesz się nie bać.
- Nie bałam się, ale dziękuję za pocieszenie - odparła Nita.
Trochę się żachnął, ale wyglądał na zadowolonego z siebie.
- To twoja bryka przed domem?
- Mojego męża.
- Męża? A on gdzie?
- Umarł. A ja nie prowadzę. Chciałam sprzedać, ale nie zdążyłam.
To była z jej strony czysta głupota.
- Dwa tysiące czwarty?
- Myślę, że tak.
- A już myślałem, że kłamiesz z tym mężem. Ale by ci się nie udało. Ja na odległość wyczuwam, czy kobieta jest sama. Tylko wejdę do domu i już wiem. Wystarczy, że mi otworzy - taki instynkt. Auto na chodzie? Kiedy nim ostatnio jeździł?
- Siedemnastego czerwca. Tego dnia zmarł.
- Zostało coś benzyny?
- Pewnie tak.
- Może jeszcze zdążył zatankować do pełna. Kluczyki masz?
- Nie przy sobie. Ale wiem, gdzie leżą.
- No dobra - odsunął krzesło, rozgniatając odłamek porcelany. Wstał, ze zdziwienia pokiwał głową i znowu usiadł. - Wykończony jestem. Muszę trochę posiedzieć. Myślałem, że mi się poprawi, jak coś zjem. Z tą cukrzycą to kit.
Odsunęła krzesło, a wtedy on momentalnie się poderwał.
- Nie ruszaj się. Nie jestem taki wykończony, żebym cię nie złapał. Maszerowałem całą noc, i to wszystko.
- Ja tylko chciałam pójść po kluczyki.
- Nie ruszaj się, aż ci pozwolę. Szedłem po torach i nie jechał żaden pociąg. Całą drogę. Ani jeden.
- Bo tu rzadko kiedy coś jedzie.
- I całe szczęście. Szedłem rowem koło nasypu, żeby ominąć jakieś popieprzone miasteczko. Jak nastał dzień, ruszyłem dalej, ale kiedy tor doszedł do drogi, to znowu musiałem uważać. Patrzę w tę stronę i widzę dom, a przed domem bryka, to myślę sobie - będzie dobrze. Bo w ogóle, to chciałem wziąć auto starego, ale głupi nie jestem.
Domyśliła się, że chce, by go spytała, co zrobił. Ale czuła też, że dla niej samej będzie lepiej wiedzieć jak najmniej.
I nagle, po raz pierwszy odkąd zjawił się nieznajomy, pomyślała o raku. Przyszło jej na myśl, że ją uwolnił, uodpornił na niebezpieczeństwo.
- Co się śmiejesz?
- Sama nie wiem. A naprawdę się uśmiechnęłam?
- Chyba ci się podoba, jak nawijam. Mówić dalej?
- Wolałabym jednak, żeby pan sobie poszedł.
- Pójdę, pójdę. Tylko jeszcze ci coś opowiem.
Wsunął rękę do tylnej kieszeni.
- O, chcesz zobaczyć fotkę? Masz.
Była to fotografia trzech osób, zrobiona w dużym pokoju, na tle zaciągniętych kwiecistych zasłon. Starszy mężczyzna - właściwie nie bardzo stary, może po sześćdziesiątce - i starsza kobieta, mniej więcej w jego wieku, usadowili się na kanapie. Nieopodal kanapy, trochę z przodu, siedziała na wózku inwalidzkim bardzo otyła młodsza kobieta. Mężczyzna był siwy i ociężały, oczy miał przymrużone, a usta lekko otwarte, jakby oddychał z trudem - a mimo to uśmiechał się tak szeroko, jak tylko potrafił. Starsza kobieta była znacznie drobniejsza. Włosy miała pofarbowane na czarno, a usta nosiły ślady szminki. Ubrana była w często spotykaną na prowincji bluzkę z małymi czerwonymi kokardkami przy mankietach i kołnierzyku. Uśmiechała się trochę nienaturalnie, może nawet nerwowo, nie rozchylając ust - pewnie z powodu kłopotów z zębami.
Ale całą scenkę tak naprawdę zdominowała młodsza kobieta. W swojej jaskrawej szacie wyglądała na nieprzystępną i groźną. Miała upięte czarne włosy z rzędem loczków nad czołem oraz policzki zwisające aż na szyję. Pomimo zwalistej sylwetki jej mina wyrażała zadowolenie i spryt.
- To moja matka, a to ojciec. A tu siedzi moja siostra Madelaine. Na wózku. Urodziła się trochę nie tego i żaden doktor nie umiał jej pomóc. A żarła jak prosię. Odkąd pamiętam, między mną a nią zawsze iskrzyło. Była o pięć lat starsza i lubiła się nade mną znęcać. Rzucała we mnie wszystkim, co tylko jej wpadło w łapy, wywracała mnie i próbowała rozjechać tym swoim pierdolonym wózkiem. Przepraszam za język.
- To musiało być dla pana trudne. I dla rodziców też.
- E tam! Stulili uszy i się z tym pogodzili. Bo poszli do kościoła i jakiś kaznodzieja im powiedział, że ona to jest dar od Boga. Wzięli ją ze sobą, a ona tak cholernie się darła, jak jakiś kot na dachu, a oni na to, że wyśpiewuje Panu Bogu. Niech ją, kurwa, Bóg pobłogosławi. Jeszcze raz przepraszam za przekleństwa.
Nie widziałem dla siebie w domu miejsca. Zacząłem swoje życie. I dobrze, bo miałem spokój. Pracowałem. Prawie zawsze miałem jakąś robotę. Nie siedziałem na dupie i nie przepijałem zasiłku. Znaczy na tyłku nie siedziałem, chciałem powiedzieć. Od starego nigdy centa nie wziąłem. Jak trzeba było, to w upał dachy smołowałem albo w jakiejś cuchnącej knajpie szorowałem podłogi, albo w szemranym warsztacie po łokcie w smarze się babrałem. Tak było. Ale nie wytrzymywałem długo, jak mną poniewierali, więc i wylatywałem z hukiem. Bo takich jak ja traktują z góry, cholerne gnoje. Jestem z porządnej rodziny - mój ojciec pracował, ale potem dopadła go choroba. Przy autobusach robił. I nie wychował mnie tak, żebym się na wszystko godził. No dobra, nie ma co gadać. A rodzice zawsze mawiali - dom jest twój. Spłacony, w dobrym stanie i należy do ciebie. Tak mówili. Wiemy, że ci było niełatwo za młodu i przez te wszystkie kłopoty nie masz wykształcenia, więc chcemy ci to jakoś wynagrodzić. A potem dzwonię ja kiedyś do nich, całkiem niedawno, i ojciec mówi, że ja na pewno ten układ zrozumiem. Więc ja się pytam, jaki układ. A on mi na to, że mam podpisać, że będę się siostrą opiekował do końca jej dni. I dom będzie mój, tak samo jak i jej.
Jezu, o czym on gada. Nigdy o takim układzie nie słyszałem. Mnie się zdawało, że ja po ich śmierci miałem zostać właścicielem, i już, a ona miała pójść do takiego specjalnego zakładu.
No, to mówię staremu, że nie tak to rozumiałem, a on mi na to, że wszystko dopięte, nic tylko podpisywać. A jak nie chcesz, to nie musisz. Twoja ciotka Rennie będzie na ciebie miała oko, jak nas już zabraknie, żebyś się nie migał od układu.
No ładnie. Ciotka Rennie to najmłodsza siostra mojej matki; niezła z niej suka.
No więc mówi mi ojciec: twoja ciotka Rennie będzie miała na ciebie oko, a ja mu przerywam. I mówię, że jak ma być ten układ, to niech już będzie. No dobra. To może bym przyszedł na obiad w niedzielę.
No jasne, on na to. Dobrze, żeś wreszcie zrozumiał, co należy zrobić. Bo ty taki trochę w gorącej wodzie kąpany, mówi, a w twoim wieku wypadałoby brać więcej na rozum.
I ty mi tu jeszcze o rozumie będziesz gadał, powiedziałem cicho do siebie.
Więc idę do nich, a matka przygotowała kurczaka. Wchodzę i czuję, jak ładnie pachnie. Zaraz potem zalatuje mi moją siostrą, ależ to smród. Choćby ją matka codziennie myła, to i tak nie pomaga. Ale zachowałem się ładnie. Powiedziałem, że jest okazja, to pstryknę zdjęcie. Bo mam taki najnowszy aparat, co to od razu wywołuje zdjęcie i możesz se człowieku na miejscu zobaczyć, jak wyszedłeś. No więc usadziłem ich w największym pokoju, tak jak widziałaś na zdjęciu. A matka mówi, tylko się pospiesz, bo ja muszę wracać do kuchni. Mówię, że raz-dwa będzie po krzyku. Pstryknąłem im to zdjęcie, a matka, żeby jej pokazać. A ja na to, żeby była cierpliwa i poczekała minutę. I jak oni sobie tak czekali na fotkę, to ja wyjąłem spluwę, bum, bum i ani nie pisnęli. Zrobiłem jeszcze jedno zdjęcie, a potem poszedłem do kuchni zjeść trochę kurczaka i już na nich więcej nie popatrzyłem. Myślałem, że będzie też ciotka Rennie, ale matka powiedziała, że poszła do kościoła. Bo ją też bym ustrzelił. A teraz sobie popatrz - przed i po.
Głowa starszego pana opadła na bok, a głowa starszej pani do tyłu. Twarze mieli zmasakrowane. Siostra osunęła się do przodu, więc nie było widać twarzy, tylko wielkie kwieciste kolana i czarną głowę z wymyślną, staromodną fryzurą.
- Mogłem tam z tydzień siedzieć i się cieszyć, tak mi było lekko. Ale zostałem tylko do zmroku. Sprawdziłem, czy cały jestem czysty, dokończyłem kurczaka, i pora się było zwijać. Wcześniej byłem przygotowany, że wejdzie ciotka Rennie, ale przeszedł mi tamten nastrój, więc bym się musiał zmuszać, żeby ją sprzątnąć. Nie miałem ochoty. Prawda, że i ten kurczak w brzuchu mi ciążył. Duży był, ale zjadłem całego, żeby nie zabierać za sobą, bo psy by mogły wyczuć i narobić hałasu, jak bym szedł na tyłach domów. A tak właśnie chciałem zrobić. Pomyślałem, że z takim kurczakiem w brzuchu to tydzień nie będę musiał jeść, a pamiętasz, jaki głodny byłem, jak do ciebie przyszedłem.
Rozejrzał się po kuchni.
- Nie masz tu czego do picia? Bo te ziółka były paskudne.
- Może zostało trochę wina - odparła. - Nie wiem, bo ja już nie piję
- Jesteś z AA?
- Nie, ale jakoś mi nie służy.
Wstała i poczuła, że drżą jej nogi. Nic dziwnego.
- Ciachnąłem linię telefoniczną, zanim tu wszedłem. Lepiej, żebyś wiedziała.
Czy jak wypije, to się rozluźni, czy stanie się okrutny i gwałtowny? Bądź tu mądra! Wino znalazła, nie wychodząc z kuchni. Oboje z Richem raczyli się nim codziennie, w rozsądnych ilościach, bo podobno dobrze robi na serce. Albo raczej źle wpływa na coś, co dla serca jest niedobre. Strach i zdenerwowanie nie pozwalały jej teraz przypomnieć sobie, co to takiego.
Oczywiście, że była przestraszona. Świadomość choroby w niczym jej teraz nie pomagała. Pamiętała, że ma umrzeć w ciągu roku, ale to nie zmniejszało strachu przed śmiercią, która mogła ją spotkać za chwilę.
- O, to takie lepsze wino, nie z gwintem. Masz tu gdzieś korkociąg?
Wstała, by sięgnąć do szuflady, ale on natychmiast się rzucił, by ją powstrzymać, jednak bez przesadnej obcesowości.
- Sam sobie poradzę. Trzymaj się od tej szuflady z daleka. Dużo tu masz ładnych rzeczy.
Noże położył na siedzeniu swego krzesła, żeby nie mogła po nie sięgnąć, i chwycił korkociąg. Bez trudu potrafiła sobie wyobrazić, jaki groźny użytek mógłby z niego zrobić, ale nie było ani cienia szansy na to, by ona mogła się nim posłużyć.
- Wstanę tylko po kieliszki - powiedziała, ale on zaraz zaprotestował.
- Żadnego szkła. Nie masz czegoś z plastiku?
- Nie.
- To daj te kieliszki. Mam cię na oku.
Podała dwa kieliszki i dodała:
- Dla mnie odrobinkę.
- Ja też tylko trochę. Muszę prowadzić - oświadczył rzeczowo.
Ale kieliszek napełnił sobie po brzegi.
- Nie chcę, żeby się jakiś gliniarz do mnie doczepiał.
- Wolne rodniki - powiedziała.
- Że co?
- To się odnosi do czerwonego wina. Ono albo je niszczy, bo są szkodliwe, albo wzmacnia, bo są dobroczynne. Nie pamiętam dokładnie.
Wzięła mały łyczek i wcale jej nie zemdliło, jak się obawiała. On pił na stojąco.
- Niech pan uważa, żeby nie siąść na tych nożach - powiedziała.
- Nie nabijaj się ze mnie.
Zebrał noże, włożył je do szuflady i wtedy usiadł.
- Myślisz, że jestem głupi? Albo nerwowy?
Postanowiła zaryzykować.
- Ja tylko myślę, że nigdy wcześniej nie zrobił pan czegoś takiego - powiedziała.
- Pewnie, że nie. Masz mnie za mordercę? Ich zabiłem, ale mordercą nie jestem.
- Jest różnica - powiedziała.
- No pewnie.
- Wiem, jak to jest. Pozbyć się kogoś, kto cię zranił.
- Tak?
- Zrobiłam to samo, co pan.
- Nie gadaj - odsunął krzesło, ale nie wstał.
- Nie musi mi pan wierzyć, skoro pan nie chce - oświadczyła. - Ale ja to naprawdę zrobiłam.
- Co ty? A niby jak?
- Otrułam.
- Jak ich otrułaś? Ziółkami?
- Nie ich, tylko ją. A ziółka to nie trucizna. Wręcz przeciwnie, przedłużają życie.
- Takim cholerstwem to ja se wolę życia nie przedłużać. A policja umie wykryć truciznę w zwłokach, wiesz?
- Ale chyba substancji pochodzenia roślinnego nie da się wykryć. Zresztą kto by tam szukał. Ta dziewczyna miała w dzieciństwie gościec stawowy i długo narzekała na jego skutki - nie mogła uprawiać sportu, wszystko ją męczyło, często musiała przysiąść i odpocząć. Nikogo nie zdziwiło, że zmarła.
- A co ona ci takiego zrobiła?
- Zakochał się w niej mój mąż. Zamierzał mnie opuścić i się z nią ożenić. Przyznał się. Ja byłam dla niego gotowa na wszystko. Razem budowaliśmy ten dom. Poza nim świata nie widziałam. Nie mieliśmy dzieci, bo on nie chciał. Nauczyłam się ciesielstwa i wchodziłam na drabinę, chociaż tak się tego bałam. Był całym moim życiem. I nagle postanowił się mnie pozbyć, a wszystko przez tę lebiodę, która pracowała w administracji uniwersytetu. Ona miała przejąć wszystko to, do czego ja i mój mąż razem doszliśmy. Jest w tym jakaś sprawiedliwość?
- A skąd bierze się truciznę?
- Nie musiałam daleko szukać. Rosła za domem. O tam. Od lat miałam całą grządkę rabarbaru. W jego liściach są żyłki, które zawierają bardzo skuteczną truciznę. Nie w łodygach, bo te są jadalne. Całkowicie nieszkodliwe. Ale cieniutkie czerwone żyłki w wielkich liściach rabarbaru są trujące. O tym wiedziałam, ale muszę się przyznać, że nie miałam pojęcia, jaką dawkę zastosować. Dlatego musiałam zrobić coś w rodzaju eksperymentu. Skorzystałam ze szczęśliwego zbiegu wielu okoliczności. Po pierwsze, mój mąż wyjechał na sympozjum do Minneapolis. Mogło się oczywiście tak złożyć, że zabierze ją ze sobą, ale ponieważ były wakacje, to jako pracownik z krótkim stażem musiała zostać w biurze, żeby zastępować nieobecne koleżanki. Ale mogło się trafić i tak, że nie będzie sama, tylko w towarzystwie. A przede wszystkim, że nabierze wobec mnie podejrzeń. Poznałam co prawda ich tajemnicę, ale musiałam założyć, że ona o tym nie wie i potraktuje mnie jak przyjaciela. W końcu nieraz nas odwiedzała. Byłam zmuszona polegać na tym, że mój mąż zawsze wszystko odkładał na ostatnią chwilę i dlatego mnie wyjawił swoje zamiary, żeby sprawdzić moją reakcję, ale jej jeszcze nie powiedział o rozmowie ze mną. Skoro tak, to może pan sobie zadać pytanie, czy musiałam ją otruć, bo mąż mógł się przecież jeszcze rozmyślić? Musiałam, bo on by z nią nigdy całkiem nie zerwał. A nawet gdyby to zrobił, ona i tak zdołała już zatruć nasze życie. Zatruła moje życie, więc ja musiałam otruć ją.
Upiekłam dwie tarty. Jedna zawierała trujące żyłki, a druga nie. Oznaczyłam je, żeby wiedzieć, która jest która. Pojechałam na uniwersytet, kupiłam dwie kawy i odwiedziłam ją w biurze. Była sama. Powiedziałam, że mam coś do załatwienia w mieście, ale przejeżdżając koło uczelni, zauważyłam tę uroczą cukierenkę, o której tyle mi opowiadał mąż, chwaląc ich kawę i wypieki. Wstąpiłam więc po dwie kawy i kilka tart. Wtedy przyszło mi do głowy, że ona tu biedna haruje całkiem sama w zastępstwie wypoczywających koleżanek, a ja pod nieobecność męża potrzebuję towarzystwa. Jakaż była miła i wdzięczna za pamięć. Wyznała, że strasznie się nudzi, a w dodatku barek jest zamknięty, więc na kawę musi chodzić do budynku nauk przyrodniczych, a tam do kawy dodają kwas solny. Cha, cha. No więc zrobiłyśmy sobie małe przyjęcie.
- Nie znoszę rabarbaru - powiedział. - Ze mną by ci się nie udało.
- Ale z nią poszło gładko. Drżałam tylko, żeby się nie zorientowała, że coś jest nie tak i nie zażądała płukania żołądka. Ale widać nie dość szybko skojarzyła skutki z moją wizytą. Musiałam się usunąć z pola widzenia, i tak też zrobiłam. W budynku nie było żywego ducha, i o ile mi wiadomo, nikt nie widział ani jak przyjechałam, ani jak wyszłam. Znałam oczywiście pewne tajemne przejścia.
- Więc masz się za taką spryciulę, co to wszystkich przechytrzy?
- Ale panu też uszło na sucho.
- Tylko że ja nie robiłem takiego matactwa jak ty z tymi plackami.
- Działał pan pod presją konieczności.
- No pewnie.
- Ja też nie miałam innego wyjścia. I zdołałam uratować małżeństwo. Mąż w końcu doszedł do wniosku, że ona tak czy inaczej nie byłaby tą właściwą. Na pewno by mu się rozchorowała. Tylko sprawiałaby kłopoty. Wreszcie zrozumiał.
- Ale do jajecznicy to chyba niczego nie dodałaś, co? - upewnił się. - Bo jak dodałaś, to pożałujesz.
- Może pan być spokojny. Nie miałam powodu. Takich rzeczy nie robi się przy byle okazji. Ja się tak naprawdę nie znam na truciznach, wtedy dowiedziałam się o tym rabarbarze przez przypadek.
Wstał tak gwałtownie, że aż przewrócił krzesło. Zauważyła, że butelka jest prawie pusta.
- Dawaj kluczyki do auta.
Przez chwilę w głowie miała tylko pustkę.
- Kluczyki. Gdzie trzymasz kluczyki?
I co teraz? Ona mu da kluczyki, a on ją wtedy A może by się zlitował, gdyby powiedziała, że umiera na raka? Co za naiwność. Nie ma co. To, że za jakiś czas umrze, nie oznacza, że go nie zadenuncjuje jeszcze dzisiaj.
- Nikomu o tym nie mówiłam - wyznała. - Dowiedział się pan prawdy jako jedyny.
Mógłby to wykorzystać. Pewnie już do niego dotarło, jaki użytek można zrobić z wiedzy, którą właśnie posiadł.
- Nikomu nie mówiłaś - powtórzył, a ona pomyślała 'dobra nasza'. Dał się złapać. Już kombinuje. Tylko czy skojarzy? Może się uda.
- Kluczyki są w tym niebieskim dzbanku.
- Gdzie? W jakim dzbanku, do cholery?
- Tam, na końcu blatu. Stłukła się przykrywka, więc używaliśmy go do przechowywania różnych drobiazgów
- Stul gębę, bo cię tak załatwię, że jej nigdy nie otworzysz.
Spróbował włożyć dłoń do dzbanka, ale się nie zmieściła.
- Niech to szlag trafi! - krzyknął i odwróciwszy dzbanek do góry dnem, cisnął nim o blat. Na podłogę posypały się klucze do samochodu, do mieszkania, różne monety i plik kuponów reklamowych, a także kawałki niebieskiej porcelany.
- Te z czerwonym sznureczkiem - podpowiedziała cicho.
Najpierw odsunął butem niepotrzebne drobiazgi, potem podniósł kluczyki.
- Więc co powiesz, jak zapytają o auto? Sprzedałaś jakiemuś nieznajomemu, dobra?
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, co powiedział. A gdy to do niej dotarło, poczuła, że podłoga drży pod jej stopami.
- Dziękuję - szepnęła, ale w ustach tak jej zaschło, że mógł nie dosłyszeć. Na szczęście usłyszał, bo zaraz odparł:
- Nie dziękuj, nie dziękuj. Ja mam dobrą pamięć. Dobrą i długą jak cholera. Żeby ci ten nieznajomy nie wyszedł podobny do mnie. Bo nie chcesz chyba, żeby musieli rozkopywać grób tamtej, co? Pamiętaj, jak ty sypniesz mnie, to ja ciebie.
Spuściła wzrok. Ani drgnęła i nie pisnęła słówka, tylko wpatrywała się w bałagan na podłodze.
Poszedł sobie. Zatrzasnął drzwi. A ona stała jak wryta. Chciała zamknąć drzwi na zamek, ale nie mogła się ruszyć. Silnik zawył i zgasł. I co teraz? Był takim furiatem, że stać go było na każdą głupotę. Rozrusznik, znów rozrusznik i wreszcie silnik zaskoczył. Odgłos opon na żwirze. Drżąc, podeszła do telefonu i przekonała się, że nie kłamał. Brak sygnału.
Koło aparatu stała biblioteczka. Jedna z wielu. Ta akurat zawierała głównie stare książki, po które nikt nie sięgał od lat. Była tam Wyniosła wieża . Albert Speer. Książki Richa.
Odkryj na nowo znane owoce i warzywa. Sute dania i coś jeszcze, zebrała, sprawdziła i przygotowała do druku Bett Underhill.
Kiedy urządzili już kuchnię, przez jakiś czas Nita niepotrzebnie próbowała gotować w stylu Bett. Nie trwało to długo, bo Rich chciał zapomnieć o wszystkich tych ceregielach, a i jej nie starczało cierpliwości do ciągłego siekania jarzyn i warzenia potraw. Ale ku swojemu zdziwieniu nauczyła się kilku rzeczy. Na przykład o trujących właściwościach niektórych powszechnie znanych i skądinąd nieszkodliwych roślin.
Powinna napisać do Bett.
'Droga Bett,
Rich zmarł, a ja uszłam z życiem dzięki temu, że wcieliłam się w twoją rolę'.
Ale czy dla Bett ma to jakieś znaczenie, że ona cudem uniknęła śmierci? Tylko jednej osobie naprawdę warto by o tym opowiedzieć.
Rich. Rich. Teraz dopiero czuje, co to znaczy tęsknić za nim. Jakby nagle musiała żyć bez powietrza.
Powinna się wybrać do miasteczka. Na tyłach ratusza jest komisariat policji.
I dobrze byłoby kupić sobie telefon komórkowy.
Była tak poruszona i nieludzko zmęczona, że nie mogła zrobić kroku. Koniecznie musiała odpocząć.
Obudziło ją pukanie do drzwi, których ciągle jeszcze nie zamknęła na zamek. Był to policjant, ale nie z miasteczka, lecz z drogówki. Zapytał, czy wie, gdzie jest jej samochód.
Spojrzała na żwirowy podjazd.
- Zniknął - odparła. - Był zaparkowany, o tam.
- Nie wiedziała pani, że został skradziony? A kiedy widziała go pani ostatni raz?
- Chyba wczoraj wieczorem.
- Kluczyki były w stacyjce?
- Pewnie tak.
- Przyjechałem poinformować, że pani samochód uległ poważnemu wypadkowi. Bez udziału innych pojazdów, niedaleko Wallenstein. Kierowca uderzył w barierkę mostu i doszczętnie rozbił wóz. To jeszcze nie wszystko. Był poszukiwany za dokonanie potrójnego morderstwa. Tyle przynajmniej wiemy. Do morderstwa doszło w Mitchellston. Miała pani szczęście, że się na niego nie natknęła.
- Został ranny?
- Zginął. Na miejscu. Zasłużył sobie.
Potem nastąpił wykład wygłoszony uprzejmym, lecz stanowczym tonem. Tak to jest zostawiać kluczyki w samochodzie. I mieszkać samotnie. W dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo.
Nic nie wiadomo.
Źródło: wysokieobcasy.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz