Jest brzydko i będzie jeszcze brzydziej. 82 procentom Polaków to się podoba
Michał Wybieralski: Dlaczego w Polsce jest brzydko?
Filip Springer: Kiedy zaczynałem pisać o polskiej przestrzeni, wydawało mi się, że przez nasze niedouczenie spowodowane m.in. niewielką liczbą godzin plastyki w szkołach. Ja w ogóle nie pamiętam tego przedmiotu. I przez to, że w ostatnich latach było wiele ważniejszych spraw do uporządkowania. Podejrzewałem też, że może być to reakcja na szarzyznę PRL.
Podczas zbierania materiału oczy otwierały mi się coraz szerzej. W Polsce jest tak brzydko, bo sprzedaliśmy naszą przestrzeń. Skomercjalizowaliśmy ją. Na tej brzydocie zarabia wiele branż i ludzi. Nasza nikła wiedza o estetyce i odreagowanie PRL tylko to ułatwiły. Nie czujemy, że przestrzeń publiczna należy również do nas. Za nasze uznajemy tylko to, co znajduje się w obrębie działki czy mieszkania.
Kto zarabia na dewastacji przestrzeni?
- Deweloperzy zarabiają na rozlewaniu się miast i chaotycznej zabudowie przedmieść, co powoduje gigantyczne straty dla samorządów, które muszą tam doprowadzić media i zbudować drogi. Na bałaganie zarabia branża reklamowa. Wielkie firmy też żyją z tego, że dookoła jest tak brzydko. Zwróć uwagę, kto wiesza nielegalne plakaty na przystankach w Warszawie i w innych miastach. To często duże prywatne szkoły, które stać na zakup legalnych nośników reklamowych. A na pastelozie zarabiają architekci.
Pastelozie?
- Przy okazji ocieplania bloków maluje się je we wszystkie kolory tęczy i szlaczki. Nazywam to pastelozą. W Poznaniu jeden z mieszkańców bloku chciał to zmienić. Namówił władze spółdzielni do zorganizowania konkursu na projekt estetycznej kolorystyki. Udali się po pomoc do Stowarzyszenia Architektów Polskich, ale SARP zażyczył sobie zaporowej ceny za organizację konkursu. Optowali za tym architekci, którzy sami produkowali pastelozę. To pokazuje, że środowisko architektoniczne jest odpowiedzialne za to, że nasze osiedla są malowane w tak parszywy sposób. I nie zależy mu na zmianach. Przygotowanie estetycznego projektu nie wymaga wysiłku, ale wielu architektów woli schlebiać najniższym gustom. Dzwoniłem po spółdzielniach mieszkaniowych w całej Polsce - prezesi byli dumni z tych koszmarnych projektów. Przyznawali, że kolory na elewacje wybierają panie z sekretariatu, a architekci tylko to podpisują. Byłem zszokowany.
Jak sprzedawaliśmy naszą przestrzeń?
- Dariusz Kubuj w książce o polskim outdoorze opisuje lata 90. Duże firmy reklamowe wieszały wtedy na szczytowych ścianach same ramki billboardów, a plakaty przyklejały do ściany. Albo metr przed billboardem konkurencji stawiały swój. Dziś już nie stosują takich dzikich praktyk, jednak liczba nośników reklamowych systematycznie rosła - stawiały je też mniejsze firmy, często nielegalnie. Powstało pierwsze grodzone osiedle, potem drugie, trzecie... Trwa sondowanie, czy można opakować w reklamy Pałac Kultury.
Zyski z nich mają sfinansować remont fasady.
- Mogę sobie wyobrazić, że reklamy są wyświetlane wieczorem w formie iluminacji. Mógłbym z tym żyć. Ale opakowanie na długie miesiące Pałacu pstrokatymi siatkami byłoby horrendalnym skandalem. Agresywna reklama podnieca przede wszystkim grupę aktywistów. A da się jej zaradzić za pomocą jednej dobrej ustawy i kilku facetów z przecinakami.
Najpiękniejsze i najbrzydsze - plebiscyt ''Polityki''
Wierzysz w taką ustawę? Zaraz pojawią się głosy, że to zamach na gospodarkę, miejsca pracy.
- Nadzieję daje projekt ustawy o ochronie krajobrazu przygotowany w kancelarii prezydenta Bronisława Komorowskiego. Jak tylko się pojawił, przedstawiciele branży od razu zaczęli straszyć utratą miejsc pracy. Wydaje się, że w perspektywie kilku lat uda się uporządkować reklamę wielkoformatową, ale nie wierzę, że radykalnie spadnie w Polsce liczba billboardów albo że uporamy się z mniejszymi banerami reklamowymi, krzykliwymi szyldami itd.
Dużo większym problemem jest brak dobrego planowania przestrzennego. Przez to puchną przedmieścia i nie ma już ładnego Zakopanego, Karpacza, Wybrzeża, Mazur. Każdy buduje to, na co ma ochotę. Jeszcze nie czujemy tych strat, które sobie wyrządziliśmy, ale będą dotkliwe przez lata. Wystarczy spojrzeć na dane dotyczące turystów w Karpaczu. Ubywa Niemców, którzy zobaczyli, co tam się dzieje. Po co mają spędzać urlopy w takim kociokwiku?
Opisujesz, jak w Karpaczu powstał monstrualny hotel Tadeusza Gołębiewskiego, który zeszpecił tamtejszy krajobraz. Podobnie jak inne obiekty tej sieci zbudowano go sprzecznie z prawem.
- Gotuję się na wspomnienie tej historii. Inwestor postawił dokładnie to, co chciał, wbrew wszystkim planom miejscowym. Ręce opadają na to, jak bezsilny jest system. I nie ma dowodów, że doszło do korupcji. Mętne jest jednak to, że radni z Karpacza pojechali na wycieczkę do innego hotelu Gołębiewskiego, zanim zmienili pod jego potrzeby plan zagospodarowania przestrzennego. Zmieniali go wiele razy, ostatnio kilka tygodni temu, legalizując już wszystko. Nie wierzę w tłumaczenia burmistrza, który przekonywał mnie, że inwestycja przysłużyła się gminie, bo dostarczyła miejsc pracy. Zwłaszcza że podał fałszywe dane dotyczące bezrobocia. Jedynym mechanizmem obronnym przed taką głupotą jak ta z Karpacza jest dobry samorząd. Taki, który potrafi prawidłowo zdefiniować interes gminy i wie, co jej się opłaci nie w perspektywie jednej kadencji, ale 20 lat. Interesem Karpacza było utrzymanie statusu cichego kurortu z małymi pensjonatami. Hotel Gołębiewskiego zniszczył taki Karpacz.
Czym jest dobra architektura. I dlaczego w Polsce jest brzydko. Rozmowa z Filipem Springerem
Zasłaniamy góry budynkami i reklamami, zabudowujemy plaże, odwróciliśmy się od rzek. Nie potrzebujemy już przyrody?
- Wydaje nam się, że umiemy bez niej żyć. I ją też prywatyzujemy. Z jednej strony mamy ładne widoki, faunę i florę, z drugiej pytanie: czy to ma hamować "rozwój"? Niestety, ten drugi głos zwycięża. Jest takie powiedzenie, że "na Podhalu prawo budowlane się nie przyjęło". Byłem niedawno w Norwegii, która ma piękne krajobrazy i miejsca, by urządzać ośrodki wypoczynkowe. W jednym z górskich schronisk na 200 osób nie było wolnych miejsc. Zajęli je głównie ludzie po pięćdziesiątce; rano ich wymiotło - poszli w góry. Mam wrażenie, że u nas nie zawsze jeździ się do Karpacza i Zakopanego, by oglądać góry. Nie mam jednak poczucia, że zohydzimy sobie przyrodę tak bardzo, że coś się przełamie. Zwróć uwagę, że w Mielnie i Zakopanem co roku jest wiele szczęśliwych ludzi.
Kogo obchodzi, że w Łodzi nie ma dziś żadnej rzeki, a kiedyś było aż 18? Ta sieć wodna pozwalała na to, by każdy mieszkaniec mógł w ciągu pięciu minut dojść do zielonego terenu z płynącą wodą. Niesamowite, że to znikło! Chodzenie po Łodzi korytami dawnych rzek, gdzie czasem płynie jakaś strużka, było chyba najbardziej poruszającym doświadczeniem podczas pracy nad książką. Wiele miast odwróciło się od rzek. W Katowicach wydano duże pieniądze na nadrzeczne bulwary, pomiędzy którymi płynie śmierdzący ściek. Nie da się wysiedzieć. Dwukrotnie robiłem tam zdjęcia. Cuchnęło za każdym razem. Od tego smrodu kręciło mi się w głowie.
Napisałeś: "W Polsce jest brzydko i wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze brzydziej". I tak naprawdę "nikogo to nie obchodzi". Kokietujesz?
- Naprawdę myślisz, że ktoś się tym przejmuje? To obchodzi mnie, ciebie, kilku innych dziennikarzy, aktywistów, artystów - dzięki nim temat przewija się w mediach. Ale dopóki komuś przed oknem nie zawiśnie siatka reklamowa zabierająca światło i widok, dopóty nie zainteresuje się tematem. Skoro ludzi to nie obchodzi, sprawą nie zainteresują się politycy. Oni też korzystają na wizualnym chaosie w czasie kampanii wyborczej - wieszają wielkie siatki reklamowe i plakaty ze swoją podobizną. Duże firmy z różnych branż również nie mają poczucia, że nielegalna i chaotyczna reklama szkodzi ich wizerunkowi. Piszę e-maile do firmy rozwieszającej nielegalne plakaty na przystankach w Warszawie - o tym, że rozlepiający je facet chciał mnie pobić, że mam to na filmie, że mam zdjęcia ich nielegalnych plakatów w całej stolicy. Choć podpisuję się jako dziennikarz, nie odpowiadają. Wiedzą, że nie da się z tego ukręcić wielkiej afery.
Jak ulepszyć miasto. Urbanista o fenomenie brazylijskiej Kurytyby
Napisałem tę książkę, by wyjaśnić sobie, czemu jest tak brzydko. Teraz to wiem. Wiem też, że to się szybko nie zmieni. Z badań wynika, że 82 proc. Polaków podoba się otaczająca ich przestrzeń. Jestem w pozostałych 18 proc. i niby czemu miałbym narzucać większości swoje zdanie? Jakbym chciał mieszkać w ładnym kraju, to mogę się wyprowadzić do Norwegii czy Niemiec. I koniec. Pozostaje mi już tylko zdecydować, czy chcę być tu, czy gdzie indziej. Na razie chcę tu.
To przerażająca perspektywa, że Polacy z odrobiną gustu muszą się pogodzić z brzydotą otoczenia lub wyjechać.
- Musi wezbrać masa krytyczna, większość społeczeństwa musi zacząć się domagać zmian. Do tego potrzebna jest dobra edukacja estetyczna w szkołach, musi się wykształcić klasa średnia.
Po lekturze twojej książki mam wrażenie, że to właśnie aspiracje klasy średniej są przyczyną dewastacji naszej przestrzeni. To dla niej powstają grodzone osiedla, domy na rozlanych przedmieściach, z których ludzie dojeżdżają do pracy w ogromnych korkach.
- My dopiero aspirujemy. Dlatego potrzebujemy widocznych oznak tego, co w naszym mniemaniu czyni z nas klasę średnią. Brakuje w tym kompetencji kulturowych. Jesteśmy też ofiarami systemu, który jest skonstruowany tak, że zdolność kredytowa wielu z nas pozwala jedynie na zakupu mieszkania pod Piasecznem. Nawet nie w Piasecznie. Więc tam mieszkamy i wmawiamy sobie, że jesteśmy klasą średnią. Wielu mieszkańców przedmieść wcale nie czuje się tam szczęśliwymi, mówią o tym najbliższym znajomym. Mnie nie zawsze chcieli to powtórzyć. Jest im wstyd. Na przedmieściach brakuje podstawowej infrastruktury, jak boisko czy chodnik. Widok na las czy pole szybko znika, bo pojawia się kolejne osiedle. Mieszkających tam często nie stać już na powrót do miast, są zakładnikami kredytów.
Powstawanie grodzonych osiedli jest wynikiem potrzeb ich mieszkańców czy też takie potrzeby wykreował rynek?
- To głównie wytwór rynku. Rozmawiałem niedawno ze znajomym, który szukał mieszkania w Warszawie. Bardzo trudno było mu znaleźć w nowym budownictwie coś, co nie byłoby ogrodzone płotem. Pracując nad reportażem o płotach, odwiedziłem kilkadziesiąt zamkniętych osiedli. Na każde wszedłem bez problemu. Tylko raz ktoś zwrócił na mnie uwagę. Nie był to jednak ochroniarz, ale człowiek roznoszący gazety. Nie przebrałem się za skauta z ciasteczkami. Miałem na sobie aparaty, torby, wyglądałem tak, że trzeba było mnie zapytać, co tam w ogóle robię. Te płoty to iluzja. Zapytałem w jednej z firm deweloperskich, czy przed postawieniem tych płotów badany jest poziom przestępczości w okolicy, czy to ogrodzenie odpowiada na realne zagrożenie. Oczywiście, że nie badają. Usłyszałem za to odpowiedź, że mieszkańcy chcą mieć pewność, że nic im się nie stanie, kiedy będą szli wynieść śmieci. Ręce opadają.
''Przestrzeń faktycznie publiczna'' - jak działają urzędnicy i mieszkańcy w Malechowie i Koszalinie
Ci mieszkający po "gorszej" stronie płotu zbuntują się i go rozbiorą?
- Nie wierzę w taki klasowy bunt. Ci po "gorszej" stronie płotu zajmują się przyziemnymi sprawami, poprawą warunków życia. Wystający po bramach chłopcy z warszawskiej Pragi czy poznańskiej Wildy nie wzniecą przeciw płotom zamieszek na miarę tych z londyńskich ulic. Mariusz Szczygieł przywołuje czasem reportaż Barbary Łopieńskiej o tresurze tygrysów w PRL, który był metaforą tamtej Polski. Treserka opowiada w nim, że tygrysy trzeba było bić kijem nie za mocno, by ich nie rozsierdzić, a karmić tak, by nie były zanadto głodne i nie zaatakowały. Wystający po bramach chłopcy są jak te tygrysy - tkwią w "bezpiecznym" marazmie.
To może nadzieja jest w aktywistach, którzy trochę jak Don Kichot walczą o lepszą przestrzeń?
- Ostatni reportaż poświęciłem Grupie Pewnych Osób z Łodzi. To mieszkańcy, którzy skrzyknęli się na forum internetowym, zaczęli zrywać nielegalne reklamy, sprzątać miasto, przekopywać klepiska i sadzić tam trawę. Zrobili dużo dobrego, stali się inspiracją dla wielu takich inicjatyw w całej Polsce. To miał być pozytywny tekst, dający nadzieję. Ale okazało się, że zostali koncertowo rozegrani. Zaproszono ich do pracy w urzędzie miasta, część z nich podjęła wyzwanie. Polegli. Nie wiem, czy zrobiono to po to, by pokazać im ich miejsce, czy naprawdę chciano skorzystać z ich wiedzy i energii, ale nie przebili się przez urzędniczy beton. Znów wyszedł gorzki tekst.
W posłowiu do twojej książki Andrzej Stasiuk pisze, że jesteśmy krajem ekstremistów, rewolucjonistów, którzy odrzucają wszelkie reguły. Ten gwałt na przestrzeni jest emanacją naszego ego?
- Swoją obecność w przestrzeni musimy zaznaczyć krzykiem - ekstrawagancką bryłą budynku, wielką i pstrokatą reklamą, wysokim płotem. Przeciwieństwem jest Skandynawia. Zbudowana za wielkie pieniądze opera w Oslo jest budynkiem niemal niewidocznym. Wygląda jak tafla lodu wynurzająca się z wody, jak pochyły plac. Skandynawskie domy to świetna architektura wykonana z doskonałych materiałów, ale można ją minąć bez zauważenia, tak dobrze jest wpasowana w przestrzeń. Na wystawie ''Na przykład. Nowy dom polski'' prawie wszystkie projekty zawierały element ''wow!''. Były w pewien sposób aroganckie. A stali za nimi najlepsi polscy architekci.
Z twojej książki wyłania się obraz Polski jako kraju fikcji. Przepisy o planowaniu przestrzennym nie pozwalają sensownie planować, regulacje dotyczące reklamy nic nie regulują, grodzone osiedla przed niczym nie chronią.
- Nie myślałem tak, ale masz rację. To wszystko się układa w wielką fasadę, udawanie, plastik. Trochę mnie tym przybiłeś.
*Filip Springer (ur. 1982) - reporter i fotograf, właśnie ukazał się jego zbiór reportaży o polskiej przestrzeni pt. ''Wanna z kolumnadą'' (wyd. Czarne 2013). Wydał też ''Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL'', ''Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach'' oraz reportaż literacki ''Miedzianka. Historia znikania'', który znalazł się w finale Nagrody NIKE w 2012 r.
Jak wita nas stolica?
- Wydaje nam się, że umiemy bez niej żyć. I ją też prywatyzujemy. Z jednej strony mamy ładne widoki, faunę i florę, z drugiej pytanie: czy to ma hamować "rozwój"? Niestety, ten drugi głos zwycięża. Jest takie powiedzenie, że "na Podhalu prawo budowlane się nie przyjęło". Byłem niedawno w Norwegii, która ma piękne krajobrazy i miejsca, by urządzać ośrodki wypoczynkowe. W jednym z górskich schronisk na 200 osób nie było wolnych miejsc. Zajęli je głównie ludzie po pięćdziesiątce; rano ich wymiotło - poszli w góry. Mam wrażenie, że u nas nie zawsze jeździ się do Karpacza i Zakopanego, by oglądać góry. Nie mam jednak poczucia, że zohydzimy sobie przyrodę tak bardzo, że coś się przełamie. Zwróć uwagę, że w Mielnie i Zakopanem co roku jest wiele szczęśliwych ludzi.
Kogo obchodzi, że w Łodzi nie ma dziś żadnej rzeki, a kiedyś było aż 18? Ta sieć wodna pozwalała na to, by każdy mieszkaniec mógł w ciągu pięciu minut dojść do zielonego terenu z płynącą wodą. Niesamowite, że to znikło! Chodzenie po Łodzi korytami dawnych rzek, gdzie czasem płynie jakaś strużka, było chyba najbardziej poruszającym doświadczeniem podczas pracy nad książką. Wiele miast odwróciło się od rzek. W Katowicach wydano duże pieniądze na nadrzeczne bulwary, pomiędzy którymi płynie śmierdzący ściek. Nie da się wysiedzieć. Dwukrotnie robiłem tam zdjęcia. Cuchnęło za każdym razem. Od tego smrodu kręciło mi się w głowie.
Napisałeś: "W Polsce jest brzydko i wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze brzydziej". I tak naprawdę "nikogo to nie obchodzi". Kokietujesz?
- Naprawdę myślisz, że ktoś się tym przejmuje? To obchodzi mnie, ciebie, kilku innych dziennikarzy, aktywistów, artystów - dzięki nim temat przewija się w mediach. Ale dopóki komuś przed oknem nie zawiśnie siatka reklamowa zabierająca światło i widok, dopóty nie zainteresuje się tematem. Skoro ludzi to nie obchodzi, sprawą nie zainteresują się politycy. Oni też korzystają na wizualnym chaosie w czasie kampanii wyborczej - wieszają wielkie siatki reklamowe i plakaty ze swoją podobizną. Duże firmy z różnych branż również nie mają poczucia, że nielegalna i chaotyczna reklama szkodzi ich wizerunkowi. Piszę e-maile do firmy rozwieszającej nielegalne plakaty na przystankach w Warszawie - o tym, że rozlepiający je facet chciał mnie pobić, że mam to na filmie, że mam zdjęcia ich nielegalnych plakatów w całej stolicy. Choć podpisuję się jako dziennikarz, nie odpowiadają. Wiedzą, że nie da się z tego ukręcić wielkiej afery.
Jak ulepszyć miasto. Urbanista o fenomenie brazylijskiej Kurytyby
Napisałem tę książkę, by wyjaśnić sobie, czemu jest tak brzydko. Teraz to wiem. Wiem też, że to się szybko nie zmieni. Z badań wynika, że 82 proc. Polaków podoba się otaczająca ich przestrzeń. Jestem w pozostałych 18 proc. i niby czemu miałbym narzucać większości swoje zdanie? Jakbym chciał mieszkać w ładnym kraju, to mogę się wyprowadzić do Norwegii czy Niemiec. I koniec. Pozostaje mi już tylko zdecydować, czy chcę być tu, czy gdzie indziej. Na razie chcę tu.
To przerażająca perspektywa, że Polacy z odrobiną gustu muszą się pogodzić z brzydotą otoczenia lub wyjechać.
- Musi wezbrać masa krytyczna, większość społeczeństwa musi zacząć się domagać zmian. Do tego potrzebna jest dobra edukacja estetyczna w szkołach, musi się wykształcić klasa średnia.
Po lekturze twojej książki mam wrażenie, że to właśnie aspiracje klasy średniej są przyczyną dewastacji naszej przestrzeni. To dla niej powstają grodzone osiedla, domy na rozlanych przedmieściach, z których ludzie dojeżdżają do pracy w ogromnych korkach.
- My dopiero aspirujemy. Dlatego potrzebujemy widocznych oznak tego, co w naszym mniemaniu czyni z nas klasę średnią. Brakuje w tym kompetencji kulturowych. Jesteśmy też ofiarami systemu, który jest skonstruowany tak, że zdolność kredytowa wielu z nas pozwala jedynie na zakupu mieszkania pod Piasecznem. Nawet nie w Piasecznie. Więc tam mieszkamy i wmawiamy sobie, że jesteśmy klasą średnią. Wielu mieszkańców przedmieść wcale nie czuje się tam szczęśliwymi, mówią o tym najbliższym znajomym. Mnie nie zawsze chcieli to powtórzyć. Jest im wstyd. Na przedmieściach brakuje podstawowej infrastruktury, jak boisko czy chodnik. Widok na las czy pole szybko znika, bo pojawia się kolejne osiedle. Mieszkających tam często nie stać już na powrót do miast, są zakładnikami kredytów.
Powstawanie grodzonych osiedli jest wynikiem potrzeb ich mieszkańców czy też takie potrzeby wykreował rynek?
- To głównie wytwór rynku. Rozmawiałem niedawno ze znajomym, który szukał mieszkania w Warszawie. Bardzo trudno było mu znaleźć w nowym budownictwie coś, co nie byłoby ogrodzone płotem. Pracując nad reportażem o płotach, odwiedziłem kilkadziesiąt zamkniętych osiedli. Na każde wszedłem bez problemu. Tylko raz ktoś zwrócił na mnie uwagę. Nie był to jednak ochroniarz, ale człowiek roznoszący gazety. Nie przebrałem się za skauta z ciasteczkami. Miałem na sobie aparaty, torby, wyglądałem tak, że trzeba było mnie zapytać, co tam w ogóle robię. Te płoty to iluzja. Zapytałem w jednej z firm deweloperskich, czy przed postawieniem tych płotów badany jest poziom przestępczości w okolicy, czy to ogrodzenie odpowiada na realne zagrożenie. Oczywiście, że nie badają. Usłyszałem za to odpowiedź, że mieszkańcy chcą mieć pewność, że nic im się nie stanie, kiedy będą szli wynieść śmieci. Ręce opadają.
''Przestrzeń faktycznie publiczna'' - jak działają urzędnicy i mieszkańcy w Malechowie i Koszalinie
Ci mieszkający po "gorszej" stronie płotu zbuntują się i go rozbiorą?
- Nie wierzę w taki klasowy bunt. Ci po "gorszej" stronie płotu zajmują się przyziemnymi sprawami, poprawą warunków życia. Wystający po bramach chłopcy z warszawskiej Pragi czy poznańskiej Wildy nie wzniecą przeciw płotom zamieszek na miarę tych z londyńskich ulic. Mariusz Szczygieł przywołuje czasem reportaż Barbary Łopieńskiej o tresurze tygrysów w PRL, który był metaforą tamtej Polski. Treserka opowiada w nim, że tygrysy trzeba było bić kijem nie za mocno, by ich nie rozsierdzić, a karmić tak, by nie były zanadto głodne i nie zaatakowały. Wystający po bramach chłopcy są jak te tygrysy - tkwią w "bezpiecznym" marazmie.
To może nadzieja jest w aktywistach, którzy trochę jak Don Kichot walczą o lepszą przestrzeń?
- Ostatni reportaż poświęciłem Grupie Pewnych Osób z Łodzi. To mieszkańcy, którzy skrzyknęli się na forum internetowym, zaczęli zrywać nielegalne reklamy, sprzątać miasto, przekopywać klepiska i sadzić tam trawę. Zrobili dużo dobrego, stali się inspiracją dla wielu takich inicjatyw w całej Polsce. To miał być pozytywny tekst, dający nadzieję. Ale okazało się, że zostali koncertowo rozegrani. Zaproszono ich do pracy w urzędzie miasta, część z nich podjęła wyzwanie. Polegli. Nie wiem, czy zrobiono to po to, by pokazać im ich miejsce, czy naprawdę chciano skorzystać z ich wiedzy i energii, ale nie przebili się przez urzędniczy beton. Znów wyszedł gorzki tekst.
W posłowiu do twojej książki Andrzej Stasiuk pisze, że jesteśmy krajem ekstremistów, rewolucjonistów, którzy odrzucają wszelkie reguły. Ten gwałt na przestrzeni jest emanacją naszego ego?
- Swoją obecność w przestrzeni musimy zaznaczyć krzykiem - ekstrawagancką bryłą budynku, wielką i pstrokatą reklamą, wysokim płotem. Przeciwieństwem jest Skandynawia. Zbudowana za wielkie pieniądze opera w Oslo jest budynkiem niemal niewidocznym. Wygląda jak tafla lodu wynurzająca się z wody, jak pochyły plac. Skandynawskie domy to świetna architektura wykonana z doskonałych materiałów, ale można ją minąć bez zauważenia, tak dobrze jest wpasowana w przestrzeń. Na wystawie ''Na przykład. Nowy dom polski'' prawie wszystkie projekty zawierały element ''wow!''. Były w pewien sposób aroganckie. A stali za nimi najlepsi polscy architekci.
Z twojej książki wyłania się obraz Polski jako kraju fikcji. Przepisy o planowaniu przestrzennym nie pozwalają sensownie planować, regulacje dotyczące reklamy nic nie regulują, grodzone osiedla przed niczym nie chronią.
- Nie myślałem tak, ale masz rację. To wszystko się układa w wielką fasadę, udawanie, plastik. Trochę mnie tym przybiłeś.
*Filip Springer (ur. 1982) - reporter i fotograf, właśnie ukazał się jego zbiór reportaży o polskiej przestrzeni pt. ''Wanna z kolumnadą'' (wyd. Czarne 2013). Wydał też ''Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL'', ''Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach'' oraz reportaż literacki ''Miedzianka. Historia znikania'', który znalazł się w finale Nagrody NIKE w 2012 r.
Źródło: Wyborcza.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz