Nike 2013. Fragment zwycięskiej książki Joanny Bator "Ciemno, prawie noc"
Najważniejszą polską nagrodę literacką zdobyła książka Joanny Bator "Ciemno, prawie noc" (wydawnictwo W.A.B.). Publikujemy fragment zwycięskiej książki.
***
- Alicja ma pani na imię.
- Tak. Alicja Tabor.
- Alicja, Alicja, Ala. Znałam kiedyś jedną Alę, do szkołyśmy razem chodziły, ale wpadła pod autobus. Na oczach matki, biegła przez Grunwaldzki na zerówkę i bęc. Nieszczęście. - Zofia Socha westchnęła ciężko nad losem mojej poległej imienniczki i swoim własnym.
- Nieszczęście - przyznałam.
Spojrzała na zegarek.
- Jeszcze pięć minut. Byłoby gotowe, tylko przyszła pani wcześniej. - Spojrzała na mnie z wyrzutem. - I właściwie jeszcze młoda pani jest, pani Alu, a myślałam, że starsza.
- Przepraszam - uśmiechnęłam się do niej.
- Nie szkodzi. - Zofia Socha się rozpogodziła. - Młode musi pojeść. Pojeść, pojeść, takie nieszczęście - powtórzyła i poleciała do kuchni, zadrżały w trwodze kryształy. Wróciła z talerzami.
- Rosołek! Posoliłam, popieprzyłam, ale można zawsze dopieprzyć. Tu sól, pieprz. U mnie świnia musi przebiec przez zupę, przez rosołek kura, krowa. - Zatarła ręce, drobne, szybkie. - Dopieprzyć?
- Poproszę.
Zakręciła, dopieprzyła.
- Takie nieszczęście - westchnęła.
Zadzwoniła łyżką, a ja zanurkowałam swoją, by ominąć złowieszcze oko tłuszczu. Zapach tego wywaru z mięsa i kości jednocześnie mnie brzydził i przypominał, że w ostatnich dniach niewiele jadłam.
- Rosół musi dochodzić powoli, pani Alu, popyrkać sobie musi. Pani wie, jak jedna moja sąsiadka rosół gotuje?
Nie wiedziałam.
- Spotykam ją w Biedronce i ta mówi mi: "Raz-dwa mojemu Miśkowi rosołek zrobię". Ja na to: "Jak raz-dwa? Rosołek raz-dwa?". "A - mówi - do wrzątku knorra wrzucę, maggi pokropię, makaron babuni i jest. Ja tam nad garami - mówi - stać nie będę" i się śmieje. A ja na to: "Taki rosół to, wie pani co, to obciach, nie rosół".
Znad swojej michy tłusto parującej podniosłam wzrok na Zofię Sochę. Uśmiechnęła się zadowolona z mojej reakcji.
- Od Patryczka się nauczyłam. Takie nieszczęście! - Popatrzyła na fotografię chłopca, ja za nią. - Wygadany jest, gdyby pani go znała. "Obciach, babcia" - mówi. "Niech mi babcia Hoka obciachu nie robi, żeby na całe podwórko wołać, że kolacja gotowa".
- Hoka?
- Alicja ma pani na imię.
- Alicja, Alicja, Ala. Znałam kiedyś jedną Alę, do szkołyśmy razem chodziły, ale wpadła pod autobus. Na oczach matki, biegła przez Grunwaldzki na zerówkę i bęc. Nieszczęście. - Zofia Socha westchnęła ciężko nad losem mojej poległej imienniczki i swoim własnym.
- Nieszczęście - przyznałam.
Spojrzała na zegarek.
- Jeszcze pięć minut. Byłoby gotowe, tylko przyszła pani wcześniej. - Spojrzała na mnie z wyrzutem. - I właściwie jeszcze młoda pani jest, pani Alu, a myślałam, że starsza.
- Przepraszam - uśmiechnęłam się do niej.
- Nie szkodzi. - Zofia Socha się rozpogodziła. - Młode musi pojeść. Pojeść, pojeść, takie nieszczęście - powtórzyła i poleciała do kuchni, zadrżały w trwodze kryształy. Wróciła z talerzami.
- Rosołek! Posoliłam, popieprzyłam, ale można zawsze dopieprzyć. Tu sól, pieprz. U mnie świnia musi przebiec przez zupę, przez rosołek kura, krowa. - Zatarła ręce, drobne, szybkie. - Dopieprzyć?
- Poproszę.
Zakręciła, dopieprzyła.
- Takie nieszczęście - westchnęła.
Zadzwoniła łyżką, a ja zanurkowałam swoją, by ominąć złowieszcze oko tłuszczu. Zapach tego wywaru z mięsa i kości jednocześnie mnie brzydził i przypominał, że w ostatnich dniach niewiele jadłam.
- Rosół musi dochodzić powoli, pani Alu, popyrkać sobie musi. Pani wie, jak jedna moja sąsiadka rosół gotuje?
Nie wiedziałam.
- Spotykam ją w Biedronce i ta mówi mi: "Raz-dwa mojemu Miśkowi rosołek zrobię". Ja na to: "Jak raz-dwa? Rosołek raz-dwa?". "A - mówi - do wrzątku knorra wrzucę, maggi pokropię, makaron babuni i jest. Ja tam nad garami - mówi - stać nie będę" i się śmieje. A ja na to: "Taki rosół to, wie pani co, to obciach, nie rosół".
Znad swojej michy tłusto parującej podniosłam wzrok na Zofię Sochę. Uśmiechnęła się zadowolona z mojej reakcji.
- Od Patryczka się nauczyłam. Takie nieszczęście! - Popatrzyła na fotografię chłopca, ja za nią. - Wygadany jest, gdyby pani go znała. "Obciach, babcia" - mówi. "Niech mi babcia Hoka obciachu nie robi, żeby na całe podwórko wołać, że kolacja gotowa".
- Hoka?
Uśmiechnęłam się znad pieprznego rosołu i dopieprzyłam sobie na cześć babci Hoki, aż mnie zakręciło w nosie. Zofia Socha nie wahała się, jakiego użyć czasu. W tym domu zaginione dziecko ciągle żyło i może dlatego ta tłusta zupa, której nie lubię, posmakowała mi nagle i rzuciłam się na nią z apetytem. Wyjęłam dyktafon, postawiłam pod sztucznymi różami, a Zofia Socha z zainteresowaniem przyjrzała się urządzeniu.
- Teraz robią coraz mniejsze - przytaknęłam.
- Na kasetę?
- Już nie trzeba kaset, w środku jest tylko mała płyta i na nią się wszystko nagra.
- To taki mały komputer?
- Można tak powiedzieć.
- Komputery, komputery - westchnęła Zofia Socha - takie nieszczęście.
Pokiwałam głową.
- Patryczek od roku mówił: "Homputer, babcia, i komputer". Pod choinkę chciał, żeby mu Mikołaj przyniósł. Mówi: "Babcia Hoka, ja w Mikołaja nie wierzę, naiwny nie jestem, ale list mu o ten komputer napiszę tak na wszelki wypadek". W świetlicy mieli, ale, mówi: "Babcia, to obciach, nie komputer". On chce nowoczesny. Na tym komputerze w świetlicy sam się wszystkiego nauczył, wybitnie uzdolniony, tak psycholog w przychodni powiedział, jak na kontrol poszliśmy. Nieszczęście, nieszczęście. I żeby rozwijać mu te zdolności, mówi do mnie, stworzyć warunki. "Pan mi powie, jak za tysiąc złotych się stwarza warunki?", ja do niego na to: "To wtedy stworzę". Z tysiąca złotych to, za przeproszeniem, nawet Pan Bóg by niewiele stworzył. Może ze dwie mrówki i pokrzywę. Takie nieszczęście.
Przyznałam jej rację i znów popatrzyłam na zdjęcie chłopca. Wyglądał na szczęśliwego mimo braku komputera i warunków.
- Pojechaliśmy raz do Media Markt - ciągnęła Zofia Socha - pooglądać te komputery i całą drogę powtarzał: "Nie dla idiotów, babcia Hoka", aż się ludzie w autobusie śmiali. Jakieś liczby, numery, kto to zrozumie. Ja tyle widziałam, że na taki komputer, jaki Patryczek chce, dwie moje emerytury by poszły. Takie nieszczęście.
- Pani córka wam pomaga?
- Córka - prychnęła Zofia Socha i jej sympatyczna twarz zaczęła przypominać tę z fotografii w gazecie, bo na rewersie słodkiej babci karmicielki była babcia zła i gorzka. Nagle postarzała się i zbrzydła, jej usta się zapadły, ścieniały, a trwała w kolorze kasztanów przybrała brzydki bury kolor. - Tysiąc złotych renty mam. Takie nieszczęście. Trzy tygodnie miał, jak pierwszy raz wzięła dupę w troki. Dwa miesiące jej nie było. A ile lekarze kosztują. Patryczek wcześniak, od urodzenia niedosłyszy i chorowity. A to katarek, a to przemarsz wojska. Zostawiłaby tak pani malutkie dziecko? Porzuciła jak psa?
- Nie. Psa bym też nie porzuciła.
- Widzi pani! Ja bym sobie dla dziecka krwi utoczyła, ostatnią kromkę od ust odjęła, ja dla dziecka wszystko. - Walnęła się w pierś babcia gorzka, aż zadudniło. - Takie nieszczęście! Co ja się dla niej w kolejkach nastałam, zupki ręcznie przecierałam, kombinowałam, żeby miała schabik, paróweczki, późno ją urodziłam, jedną córkę tylko.
- A pani mąż?
- Takie nieszczęście! Przed czterdziestką wdową z małym dzieckiem zostałam. Był chłop i nie ma chłopa. Bez sensu umarł!
- Bez sensu? - upewniłam się.
- Bez sensu! Piorun go na grzybach zabił. O, tyle po nim zostało. - Pokazała serdeczny palec prawej dłoni z cienką złotą obrączką i pierścionkiem z różowym korundem. - Nigdy nie zdejmuję, jak przyjdzie czarna godzina, to będzie jak znalazł, ruskie złoto i rubin. Takie nieszczęście.
- A ojciec Patryka?
Nie wiedziałam, choć mogłam się domyślić.
- Powiedzieli, że jak, za przeproszeniem, moja córka dupy nie pilnowała, to niech się teraz martwi, im nic do tego. "A co, synalek niewinny?" - ja na to pytam i cała się gotuję. "Jak suka nie da, to pies nie weźmie" - mówi mi żul i w twarz się śmieje. Niech wyskrobie, nie ich sprawa. Wyskrobie! Tobie mózg wyskrobało, żulu. Prędzej z okna skoczę, pod pociąg się rzucę, niż dam wyskrobać, grzechu takiego na swoje sumienie nie wezmę. Pod swój dach ich przygarnęłam, pokój jeden odstąpiłam, sama tu w stołowym na wersalce. Mówię: "Ślub weźmiecie, szkoły pokończycie, jakoś będzie, przy dziecku wam pomogę, ugotuję. Jest Biedronka, jest działka, przeżyjemy".
- Nie ułożyło się?
- Pomieszkali razem ze trzy miesiące, a się żarli, a wyzywali. Myślę, dotrą się, ale gdzie tam, krew przy tym tarciu pryskała. Wrzaski na całą kamienicę, pretensje, żale, że niby do ślubu ich zmusiłam. Jeszcze zanim się mały urodził, z rękoma do mnie skoczył.
- Zięć?
- A kto? I jeszcze mówi do mnie: "Mamusia - Zofia Socha zamierzyła się łyżką na niewidzialnego przeciwnika - bo jak zaraz mamusię", wie pani co! Nie będę się wyrażać. No to ja na to: "Won mi z mojego domu, brakorobie, gołodupcu! Won do swoich, na melinę!". Córka za mną murem stanęła: "A niech idzie, mamuś". - Zofia Socha westchnęła głęboko. - Takie nieszczęście - powtórzyła i popatrzyła w mój talerz. - Ja to bym sobie na pani miejscu trochę ten rosołek jeszcze dopieprzyła.
Posłusznie sięgnęłam po młynek. Babcia Patryka mówiła dalej.
- Myślałam, że zięć pójdzie po rozum do głowy, ale nawet małego nie zobaczył. Jak poszedł, tak dopiero po jakimś roku córka mówi, że jej koleżanka w komputerze znalazła, że w Irlandii jest. Z babą jakąś miał tam zdjęcie, z piwskiem. Takie nieszczęście. Ale ona już wtedy też myślała tylko o tym, żeby wyjechać. "Ja się tu czuję jak szyszka w dupie" - tak mi mówiła. Miała dwie takie przyjaciółki z fryzjerskiej, Dorota i Violetta, też na Palestynie mieszkały, wyjechały. Pisały, namawiały, że praca w fabryce wędlin, że w gastronomii można się łatwo zaczepić, sklepy takie, siakie, "Agata, przyjeżdżaj". Wcale języka znać tu nie trzeba, bo sami swoi. Patryczek miał osiemnaście miesięcy, jak wyjechała. Obiecała: "Zarobię i wrócę", ale piąty rok jej nie ma. A tu takie nieszczęście.
- Ma tam nowe dzieci - powiedziałam słowami Zofii Sochy.
- Dwoje - przytaknęła. - Zdjęcia przysłała, chłopak i dziewczynka, w ogóle do Patryczka niepodobne. Ciemne jak Cygany. Ale ja do tych nowych dzieci serca jakoś nie mam. O Patryczku zapomniała. Te nowe dzieci jemu, co jego, od ust odebrały. Dzwoni na święta, to mówię: "Dziecko tu masz, Agata, chore dziecko", to odpowiada: "Mama, da spokój, zarobię, to przyślę na lekarstwa, ubrania, a przyjeżdżać nie będę, bo na Palestynie młodość zmarnowałam".
- Ile lat ma pani córka?
- Na dwudziesty piąty jej idzie.
- Chciałaby pani, żeby zabrała syna do Anglii?
Zofia Socha popatrzyła na mnie i westchnęła z głębi przepastnej piersi.
- Takie nieszczęście. Ja bym mu krwi własnej utoczyła, żeby tylko miał, co najlepsze. Na ludzi żeby wyszedł, daleko zaszedł, to ja wszystko. Modlę się o to codziennie, Matkę Boską Bolesną, papieża naszego o dobry los dla Patryczka proszę. Takie nieszczęście. Wierzy mi pani? - Ciemne chomicze oczka patrzyły na mnie spod kasztanowej fryzury pytająco i przebiegle.
- Wierzę.
- Ja bym mu krwi własnej nie żałowała - powtórzyła Zofia Socha i przy drugiej krwi przypomniała sobie o drugim daniu. Schabowe! I buraczki. - A buraczki z działeczki - pochwaliła się gospodyni. - Słodziutkie były w tym roku, jędrne, a jak ja się bałam o te buraczki!
- Dlaczego?
- Nie wie pani? Przez gaz.
- Pod ziemią gazu pełno napuścili i jak wybucha, to buch, dziura się robi jak lej po bombie - zaperzyła się Zofia Socha.
- Dziura?
- Na działce, bo działeczkę mam, pomidorki, buraczki, śliweczki, śliwa mi jedna znikła.
- Znikła? Cała?
- Jak tąpło, tak znikła - potwierdziła Zofia Socha z zapałem. - Takie nieszczęście! Węgierka najsłodsza. Przychodzę na działeczkę, a tu dziura, zaglądam, czubek drzewa widać tylko, gaz bucha. Trują nas!
- Kto nas truje?
- Ja - gospodyni rozejrzała się i ściszyła głos, jakby w jej stołowym ukryty był podsłuch albo nawet tajny agent - ja osobiście myślę, że to może być Mossadam.
- Mos Adam?
- Mossadam Husain.
- Kim on jest? - bezwiednie zapytałam takim samym tonem spiskowca.
- To międzynarodowa organizacja podziemna, zawzięli się szczególnie na Polaków.
- Dlaczego?
- Chodzi im o panowanie nad światem, nad bankami, wszystkimi państwami, a Polska to środek Europy. Rozmawiają ze sobą szyfrem, są bardzo tajni, a sprytni jacy!
- I ta organizacja, Mossadam Husain, puściła gaz na Sobięcinie?
- Tak - potwierdziła Zofia Socha z mocą. Zauważyłam, że zdążyła pochłonąć połowę kotleta, którego ja ledwie nadgryzłam, więc nadrobiłam, by się nie zacięła. - Informacje sobie przekazują szyfrem na kodach z kasy - dodała.
- Na kodach kreskowych?
- Każda kreseczka coś znaczy! - potwierdziła babcia Patryka.
- Co znaczy?
- Tajne informacje, wyroki śmierci, nazwiska od a do z, numery telefonów. Dlatego ja zawsze niszczę kody, w wucecie spuszczam.
- Żeby nie wpadły w niepowołane ręce.
- Czy są jakieś inne przejawy działalności Mossada Husaina na Sobięcienie?
- Ha! - ucieszyła się Zofia Socha - są przejawy, i to jakie. Te karaluchy to myśli pani, że tak same z siebie?
- A nie?
- Pewnie, że nie - zaprzeczyła triumfalnie. - Razem z gazem je puszczają, dlatego takie mutanty. Od gazu Mossadama Husaina. Pani wie, co taki gaz może zrobić z karaluchem?
- Nie.
- To ja pani powiem. U mnie czysto, że z podłogi można jeść, ale jeden się zdarzył i wie pani co, ja do niego z kapciem, a ten nic, patrzy na mnie.
- Patrzy?
- A tak, prosto w oczy. - Zofia Socha zademonstrowała jak, nieruchomiejąc i wytrzeszczając się na mnie. Przypomniałam sobie karalucha, z którym sama spotkałam się tej nocy, następnym razem przyjrzę mu się lepiej. - I dzieci wałbrzyskie, pani powiem, też oni porywają, takie nieszczęście, i za śmiercią Jana Kołka, proroka naszego, to myśli pani, że kto stał?
- Mossadam Husain?
- A pewnie. Myślą, że łatwo ludziom oczy zamydlić, że zawał, że sam z siebie umarł, że ludzie głupi i nie dowiedzą się. Ale są jeszcze tacy, co stoją za prostymi ludźmi.
- Kto to taki?
- On jest - Zofia Socha uniosła palec - wybawicielem.
Przypomniałam sobie samozwańczego następcę Jana Kołka, nazywał się Jerzy Łabędź i stawał powoli nowym bohaterem.
- Mówi pani o Jerzym Łabędziu?
- Jest tam i wszędzie, a mówić o nim nie można - enigmatycznie odparła babcia Patryka. - Wkrótce prawda wyjdzie na jaw.
- A po co Mossadam Husain porywa dzieci? Czy wybawiciel to wyjaśnia?
- On wszystko wyjaśnia, nawet jak nic nie mówi. Prawda jest w jego oczach. - Policzki Zofii Sochy poczerwieniały. - A porywa, żeby je przekabacić! To powiem pani od siebie, zrobić z nich chce armię swą, jak kiedyś Turcy.
- Po co mu ta armia?
- Sądzi pani, że to spotkało Patryka?
Cień przebiegł po twarzy mojej rozmówczyni, jakby przetoczyła się nad nami chmura.
- Takie nieszczęście - szepnęła i odwróciła wzrok. - Prędzej bym dała się pokroić, końmi rozerwać, niż pozwoliła go skrzywdzić. Ja tyle wiem, że to nie jest normalne. Gaz, karaluchy, ukrzyżowanie Jana Kołka, dzieci jak kamień w wodę. Żeby do reszty nas wytępić, tu chodzi. Zagazować!
- Skąd pochodzi pani rodzina?
- Moja? - Zofia Socha zdziwiła się. - A kto pani takich plotek naopowiadał? - Ciemne oczy patrzyły na mnie znad resztek schabowego.
Cymes nie schab. Sam Mossadam Husain by nie odmówił - pomyślałam i nabiłam kęs na widelec. A więc Zofia Socha jest niedobitkiem. Biednym, przed samym sobą ukrywającym się niedobitkiem z wałbrzyskiej Palestyny. Zmieniłam temat.
- U pani też był gaz?
- Wszędzie! - potwierdziła. - Syczało: ssss, jak się ucho przyłożyło do ściany, spod łóżka, zza szafy. Raz prysznic odkręcam i jak mi gaz nie buchnie, mroczków w oczach dostałam. - Popatrzyła ma mój talerz. - Bo wystygnie - ostrzegła i dolała mi kompotu. - Śliweczki z działeczki, mrożę, wekuję i mam. - Zamilkła, przy stole Zofii Sochy, niedobitka z Palestyny, panowała niepisana umowa, że jeśli nie zjem, nic już mi więcej nie powie. Każdy kęs zbliżał mnie do tej kobiety, która ukrywała swoją tożsamość, jakby wciąż trwała wojna, bała się Mossadama Husaina i nakarmiła obcą przy swoim stole.
- Proszę mi opowiedzieć o dniu, w którym zaginął pani wnuk.
- Ale ciasta pani zje? Kruche ze śliwkami, śliweczki z działeczki. Raniutko upiekłam.
Pokiwałam tylko głową, a niestrudzona gospodyni udała się po raz kolejny do kuchni, z której wyłoniła się po chwili z paterą i talerzykami. Ciasto smakowało tak, jakby Zofia Socha włożyła w nie całą miłość do wnuka. Ułożony na złotym krążku wzór z owoców o mięsistym purpurowym miąższu był wyznaniem w tajemnym języku. Domowe ciasto, zachęcający slogan - dla mnie był pusty, bo w naszym domu nikt nie piekł ciast, a jedyna próba podjęta przeze mnie i Ewę przy okazji którejś Wigilii zakończyła się całkowitą porażką i wizytą straży pożarnej.
- Pyszne - powiedziałam, a zadowolona Zofia Socha cmoknęła i zaczęła tak, jakby miała zamiar opowiedzieć mi bajkę na dobranoc.
- A więc było to tak. W sobotę ranośmy z Patryczkiem wstali i przy śniadanku mówię: "Patryczek, co będziemy dziś robić na obiadek?". A on: "Babcia Hoka, pojedziemy po udka, upieczemy ze skórką". Pytam: "Patryczek, znowu udka? A może kopytka, krokieciki z barszczykiem, buraczki mamy z działeczki". "Udka, babcia, i jajko z niespodzianką sobie w Realu wybiorę, bardzo babcię proszę". Z tych plastikowych jajek, co są w środku pod czekoladą, ludziki potem sobie robił. Wszystkim nie pokazuję, bo jeszcze pomyślą, że dziwaka jakiegoś wychowałam, ale pani pokażę, na półeczce stoją u niego, jak zostawił. - Zofia Socha wstała i potoczyła się do pokoju wnuka. - O! - W każdej dłoni trzymała mały owalny przedmiot. Chłopiec okleił jajka czarno-białymi twarzami wyciętymi z gazet, domalowywał szczegóły farbami, dokleił włosy, które wyglądały na prawdziwe. - Jak mu powycinam, to zawsze zbiera - Zofia Socha potwierdziła moje podejrzenia.
Malec najwyraźniej gustował w obliczach nieboszczyków, hojnie używał czerwieni. Psycholog, o którym wspominała Zofia Socha, nie mylił się, zaginiony Patryk musi być wyjątkowym chłopcem. Pomyślałam, że moja siostra, kolekcjonerka osobliwości, zafascynowana tym, co mroczne i niezwykłe, uwielbiałaby tego upiornego małego artystę o elfich uszach. Wzięłam do ręki dzieła sześcioletniego Fabergé z wałbrzyskiej Palestyny, jajka popatrzyły na mnie dwiema parami bliźniaczych oczu.
- Humpty i Dumpty - mruknęłam do siebie.
- Co? - Zofia Socha się zaniepokoiła.
- Są piękne - dodałam na głos, a babcia Patryka westchnęła z ulgą, zdałam jakiś test.
- A gdyby pani widziała, jakie ładne samochody rysował, jakie rakiety kosmiczne, jakie motyle. W przedszkolu rysunki Patryczka, wycinanki zawsze na pierwszym miejscu, czy to zwiastuny wiosny, czy kolory jesieni, ja nie wiem, po kim on to ma. Nie po matce, nie po ojcu, choć ponoć dziadek ze strony matki, jak jeszcze mieszkali w Drohobyczu... - wyrwało jej się.
- W Drohobyczu?
- To już pięć miesięcy - powiedziałam.
- Bez dwóch dni - dodała Zofia Socha. - Bez dwóch dni i siedmiu godzin.
- Liczy pani?
- Zawsze będę liczyła.
- Pani córka nie przyjechała, gdy Patryk zaginął?
Oczy Zofii Sochy były teraz ciemne jak śliwki węgierki, które zapadły się pod ziemię.
- Takie nieszczęście. Mówi: "Co ja tam pomogę, co ja mogę, jak mnie nie było. Tu muszę spraw pilnować". "Spraw, jakich spraw, nowego przydupasa pewnie" - ja jej na to. A ona, że to moja wina, że Patryczek zaginął, że nie upilnowałam. A ja bym sobie dla niego żyły wypruła, do ostatniej krwi, wszystko dla tego dzieciaka. A teraz trę buraczki do słoików, takie dobre w tym roku, słodziutkie, i myślę, dla kogo ja trę, po co? Takie nieszczęście. Zofia Socha zaczęła płakać, pochylona nad talerzem z resztką ciasta, i wyłączyłam dyktafon.
***
Copyright by Joanna Bator, 2012
Copyright by wydawnictwo W.A.B., 2012
Wydanie I, Warszawa 2012
Źródło: Wyborcza.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz